Po powrocie do Polski spotkałem się ze Stanem w jednym z poznańskich pubów i dyskutowaliśmy o Budapeszcie. Stolicę Węgier zwiedzaliśmy niezależnie, filtrowaliśmy przez własne doświadczenia, ale doszliśmy do tych samych wniosków – Budapeszt należy do ścisłej czołówki europejskich stolic. Zapraszamy do pierwszej części naszej rozmowy przy piwie poświęconej Budzie i Pesztowi. Przekonacie się, że Budapeszt na weekend to świetny pomysł!
Stan: No dobra, krótka piłka z mojej strony – Buda czy Peszt?
Łukasz: Peszt.
Stan: I tu muszę ci przerwać. Moim zdaniem to Buda wygrywa malowniczymi wzgórzami i podmiejskim spokojem, choć peszteńskie kamienice też mają swój urok. A tak swoja drogą, wiesz co było stolicą Węgier zanim Buda i Peszt się połączyły?
Łukasz: Mieszkałem w Peszcie w dzielnicy żydowskiej i ze świecą szukać w Europie takiej urokliwej, ale i z rozmachem urządzonej dzielnicy. Kamienice przesiąknięte historią, na parterach klimatyczne puby, a przy głównych ulicach galerie i vintage’owe sklepiki. O ile mnie pamięć nie myli to tak właśnie wygląda Peszt?
Stan: Klimat może i jest, ale bardziej śmietnikowy. Pamiętam, jak w piątkowy wieczór wybrałem się na spacer do dzielnicy żydowskiej, a tam na ulicach zalegały sterty jakichś starych mebli i innego szmelcu. Wśród nich krążyli złomiarze i inne menelstwo w poszukiwaniu co lepszych kąsków. Co ciekawe, czasem nawet „normalne” osoby wynosiły z tych dzikich wysypisk całe meblościanki. A co do stolicy to niespodzianka – Bratysława.
Łukasz: Być może nazwa Peszt wzięła się od węgierskiego słowa piec. Czyli Węgrzy mawiają: „dowal do Pesztu” a nie „dowal do pieca”. Może stąd te meble na ulicach? A tak na serio. Złośliwi powiedzą, że klimat śmietnikowy, hipsterzy, że hipsterski, ale dla mnie to wszystko jakoś wpisuje się w klimat tych wysokich habsburskich kamienic. Trochę tak jak z kamienicami w Nowym Jorku – na Bronksie na przykład – gdzie niegdysiejsza piękna kamienica jest zasiedlona przez przeciętnych mieszkańców, a nie żadnych bogaczy.
Stan: Hipsterzy hipsterami, ale żeby od razu z ulic wysypisko robić?! I to tak na oczach turystów!? Jeżeli to jest to prawdziwe oblicze miasta, to ja dziękuję bardzo. Co do noclegu, to ja też mieszkałem w Peszcie, ale niedaleko rzeki, tak więc do Budy miałem blisko. Jeżeli jeszcze będziesz wybierał się do Budapesztu na weekend, mogę polecić hostel Oleander. Tanio, w samym centrum, blisko do metra. Tylko jednej nocy musiałem stoczyć z Amerykanką bitwę o zamknięcie okna, co kosztowało mnie niemal zaspanie na autobus ale cóż, bywa.
Łukasz: Ja za pierwszym razem mieszkałem w Treestyle Hostel i również mogę polecić w całej rozciągłości…Dunaju. Za drugim razem znalazłem położony nieco na uboczu Hostel City Buda, w którym w cenie pokoju wieloosobowego w centrum miałem dwójkę z prysznicem – niestety brakowało internetu, a toalety sprzątano raz na ruski rok. A jak Amerykanka odebrała Budapeszt?
Stan: Możliwe, ze pomyliła z Bukaresztem i uznała, że nie ma tutaj nic ciekawego, bo cały dzień siedziała w hostelu i czytała książki.
Łukasz: Moim zdaniem to miasto wyjątkowe w skali europejskiej. Budapeszt na weekend to równie dobry pomysł, co Paryż, Berlin czy Barcelona (tylko Rzym i Londyn level up), ale niestety jest ono wciąż niedoceniane wśród turystów zagranicznych. Vide twoja Amerykanka – typowo amerykańskie myślenie o Europie niezachodniej – lepiej się nie wychylać, poza tym i tak nie ma sensu, bo wszystko to jedna wielka postkomunistyczna rozpierducha.
Stan: Mi tylko jedno chodziło po głowie, kiedy tak lawirowałem pomiędzy kamienicami dostając szyjoskrętu – właśnie tak mogłaby wyglądać Warszawa gdyby nie rok 1944 i, jak mawiał profesor Prałat, nasz licealny nauczyciel: „Trochę mnie to za przeproszeniem wkurw…”.
Łukasz: Ja miałem u siebie w pokoju 60-kilkuletniego Amerykanina z Teksasu, takiego z brodą do pasa i w równie długich siwych włosach. Powiedziałbym, że renegat na emeryturze, który „pachniał” bananami (bo te stanowiły podstawę jego diety). I też z pokoju nie wychodził. A propos Warszawy – miałem podobne skojarzenia. Niestety w Polsce zamiast promować klimatyczną metropolię musimy kombinować, czym tu przyciągnąć turystów…
Stan: …i jak zasłonić wieżowcami Pałac Kultury. Poza Amerykanką u mnie był jeszcze świetny gospodarz Argentyńczyk i druga Amerykanka, która wpadła do Budapesztu na weekend, a później wybierała się na organizowane pod miastem Rainbow Gathering. Zaplusowałem u niej wiedząc co to.
Łukasz: A propos promocji Warszawy i Polski w ogóle to w pokoju miałem również trzech Kandyjczyków, którzy jeździli po Europie na railway passie. Zapytałem się, czy jadą do Polski (z Budapesztu jechali do Pragi), a odpowiedzieli mi że nie bo…. w Polsce railway pass nie działa!
Stan: Jak widać, PKP wie lepiej. Zawsze. Też maiłem jednego Kanadyjczyka, który wdał się pewnego wieczora z Amerykanką (tą od Rainbow Gathering, nie od okna) w typowo hostelową dyskusję, kto gdzie nie był i co widział, ale w sumie skończyła się ona pozytywnie, bo zakasowałem ich Chinami.
Łukasz: Kitajski as w rękawie. A Polaków można zakasować chińską wódką.
Stan: Niestety w Oleandrze byłem jedynym konsumentem napojów wyskokowych. Do tego głównie piw, które na Węgrzech nie są jakieś szczególnie smaczne. To jednak kraina winem płynąca.
Łukasz: Nawet nie pamiętam, czy piłem na Węgrzech jakieś piwo. Za to próbowałem kilku win i były niczego sobie. Zaproponowałem dziewczynie, żebyśmy wypili wino z widokiem na węgierski parlament, który jest w nocy pięknie podświetlony, ale kiedy zbliżyliśmy się w pobliże parlamentu, zauważyliśmy jak policja spisywała kogoś, kto trzymał butelkę piwa w ręku. Ostatecznie wylądowaliśmy nad Dunajem, gdzie własna butelka była na wyposażeniu niemalże wszystkich. A próbowałeś jakichś węgierskich potraw bądź potrawek?
Stan: Niestety na porządny gulasz nie pozwalał mój budżet, ale nie omieszkałem spróbować wafla Balaton oraz Túró Rudi –twarożku w czekoladzie, w opakowaniu w ciapki. Konkretny. Towary zakupiłem oczywiście w głównej hali targowej, gdzie, o dziwo, ceny wcale nie były tak bardzo turystyczne.
Łukasz: Ja poszedłem za radą Trip Advisora i wybrałem się do Hungarikum Bisztro, niedaleko parlamentu. Niewielka knajpka z tradycyjnym, węgierskim wystrojem – prostym, ale uroczym. Miejsce musiałem rezerwować na dwa dni w przód, ale było warto. Na przystawkę dostałem talerz papryk w trzech postaciach – świeżo pokrojonej, suszonej i ajvaru. Jako główne danie zamówiłem kluski z gulaszem z wołowiny (tutaj mam na myśli polski gulasz, bo Węgrzy nazywają gulaszem zupę z mięsem), a na do widzenia otrzymałem strzalik palinki. Porcja była naprawdę duża, a łącznie z piwem imbirowym zapłaciłem około trzydziestu złotych. Poza tym chciałem sprawdzić rekomendację Lonely Planet i wybrałem się do bistro Frici Papa, ale niestety było zamknięte. Jednak dwadzieścia metrów dalej, na rogu, znalazłem niepozorną stołówkę, w której za 1500 forintów (około dwudziestu złotych) możesz jeść, ile chcesz. A do wyboru było kilka rodzajów zup, jeszcze więcej rodzajów mięs, a nawet desery. W ogóle cenowo to Budapeszt zaskoczył mnie na plus. Co prawda korzystałem z karty ISIC przy wstępach do muzeów (a kupując bilet kolejowy przydała sie polska legitymacja studencka, bo ISIC-u pani kasjerka nie chciała uhonorować), ale moim zdaniem nawet bez zniżek miasto jest tanie. Budapeszt na weekend to dobry pomysł na studencką kieszeń.
Stan: Węgrzy niby narzekają na drożyznę, ale moim zdaniem ceny porównywalne z Polskimi.
Łukasz: Dokładnie: i ceny, i standard usług (transport, hostele, wstępy do muzeów) bardzo porównywalne, a do tego urok Budapesztu w tle. Czasem to nawet poznaniakowi się portfel uchyla, żeby dopłacić za miejsce z widokiem na nadbrzeże z parlamentem w kawiarni. A słyszałeś o basenach w jaskiniach?
Stan: Niestety te jaskinie to kolejna atrakcja, która mnie ominęła. W sumie mój dwudniowy pobyt w stolicy Węgier zamknął się w 100 złotych, co uważam za dobry wynik, zwłaszcza, że nie głodowałem. Mogę śmiało powiedzieć, że Budapeszt na weekend to był strzał w dziesiątkę. Ale podczas kolejnej wizyty zaatakuję jakieś muzeum. Szczególnie jaram się Szpitalem w Skale.
Łukasz: Widzę, że Budżapeszt pełną gębą. Ja nie wiem ile wydałem, ale również nie narzekałem. Odwiedziłem jedno muzeum – House of Terror i byłem baaaaardzo pozytywnie zaskoczony. Najbardziej klimatyczne muzeum o czasach komunizmu, w jakim byłem do tej pory. I jedno z najlepszych w ogóle.
Stan: Myślę, że to które odwiedziłem w Syhocie na pograniczu rumuńsko-ukraińskim mogłoby konkurować. Aczkolwiek House of Terror widziałem z zewnątrz i też robi wrażenie.
Łukasz: Z zewnątrz – habsburska kamieniczka z designerskim banerem – przyciąga uwagę, a później jest tylko lepiej. Wewnątrz na dziedzińcu, czołg na podwyższeniu opływającym ciemną krwią. W salach sporo rekwizytów, ale największe wrażenie robi design! No i podziemia, w których niegdyś znajdowały się cele więzienne. O ile przez całe muzeum prowadzą nas strzałki od jednej sali do drugiej, to w podziemiach strzałki znikają i można się pogubić. Nie zostały one odnowione, są oryginalnie zniszczone i zagrzybione i aż strach w oczy zagląda, kiedy się człowiek tam zgubi…
Dopiliśmy jedno piwo, poszliśmy po drugie. Przy następnym opowiemy o Baszcie Rybackiej, tureckich łaźniach, urodzie Węgierek i piwnym wehikule jeżdżącym po ulicy Andrassy. Jeżeli rozważasz Budapeszt na weekend,, czytaj dalej!