Nowy Jork. Wyciśnięta pomarańcza

Manhattan. Betonowy las. Jak to określił Albert Camus w swoich dziennikach – pustynia z żelaza i cementu. Mimo, że od wizyty Francuza w Nowym Amsterdamie minęło ponad pół wieku, niewiele się tutaj nie zmieniło. Nowy Jork wcale nie przytłacza przepychem i milionem rozedrganych świateł, ale przede wszystkim jakimś nienazwanym ciężarem amerykańskiego snu, który przerodził się w amerykański koszmar. Tysiące osób protestujących przy Wall Street, kolejne tyle blokujących Brooklyn Bridge, zroszona krwią Ground Zero, nieprzebrane tłumy imigrantów próbujących wyśnić swój amerykański sen. Chodząc ulicami miasta cały czas znajdujesz się w cieniu kilkusetmetrowych skyscrapers, a wokół siebie słyszysz tylko huk ruchu ulicznego i urywane rozmowy, które ludzie prowadzą przez telefony komórkowe. Z apatii w jaką wpadasz idąc prostymi jak strzała ulicami, wyrywa raz po raz nagabywanie ulicznych naciągaczy i meneli.

Nowy Jork, 1 X 2011 r.

Godzina czwarta nad ranem, noc ciemna jak otchłań. Tak mnie wita Nowy Jork. Pierwsze kroki po wyjściu z prowizorycznej stacji Megabusa niedaleko Penn Station kieruję do McDonald’sa, zamawiam dużą kawę i siadam w najodleglejszym kącie. Przez pierwsze minuty przypatruję się klienteli – ludziom wracającym z imprez, kończącym nocną zmianę prostytutkom, bezdomnym, którzy dopiero teraz mogą wejść do restauracji bez obaw, że zostaną wyproszeni przez nadgorliwego pracownika. Znużony tymi samymi, zmęczonymi twarzami wyciągam laptopa i decyduję zanurzyć się na te kilkadziesiąt minut, jakie pozostały do świtu, w wirtualną rzeczywistość.

Na Facebooku czeka na mnie zaskakująca wiadomość. Veela, dziewczyna ze stacji autobusowej w Bostonie pisze:

hullo sir!
meeting you truly brightened my day. i don’t usually approach strangers, but something about you made me feel like i had to talk to you. i’m not sure if you believe in 'vibes’, but i do think that sometimes people are just meant to meet, and in this case it’s a sad thing because i get this mysterious feeling that we would have beautiful communications.
i actually almost missed my bus to the airport and for a minute i was sort of excited about that because i wanted to keep talking to you, wander around boston…
buuuut i hope your explorations were not too misty or rainy, and i wish you a safe flight home!
if you ever come back to the usa, i’d be happy to meet you again.
cheers!
Vee

Wymieniam kilka wiadomości ze znajomymi, którzy właśnie siedzą na uczelni bądź w pracy na drugim końcu świata. Zazdroszczą mi, że jestem w Nowym Jorku, ale prawdę mówiąc w tej chwili chętnie zamieniłbym się z nimi miejscami. McDonald’s o czwartej nad ranem nie należy do miejsc, których można zazdrościć. Nawet jeżeli jest na Manhattanie.

Deszcz subtelnie bębni o zabrudzone szyby, za oknem zaczyna świtać – miasto się budzi. Mimo deszczu wychodzę na ulicę mając nadzieję, że pierwsze wrażenie, jakie wywarło na mnie to miasto było mylące. Nic z tego. Deszcze Nowego Jorku. Nieprzerwane, wymiatające wszystko. A w szarej mgle wznoszą się białawe drapacze chmur, niczym ogromne grobowce w tym mieście zamieszkałym przez umarłych. (…) Okropne uczucie osamotnienia. Nawet gdybym przycisnął do piersi wszystkich ludzi na świecie, nie obroniłoby mnie to przed niczym.*

Sześciopasmowe ulice, potoki samochodów. Chodniki szerokie, pod ścianami tłoczą się bezdomni i żebracy. Wartki strumień ludzi płynie do pracy; tych nielicznych wracających z nocnych zmian można rozpoznać po tym, że nie rozmawiają przez komórki, nie słuchają muzyki. Jest to jedno z tych miejsc, w których nie znajdziesz nikogo, kto przystanąłby na chwilę, zagadał „what’s up, buddy?” i wskazał na mapie jak dotrzeć do Statuy Wolności. Każdy jest zajęty swoim życiem i tkaniem własnego małego amerykańskiego snu. Miasto, w którym znikają prowincjonalne smutki, w którym wszystko zaczyna się od nowa. New York, New York.

Nowy Jork jest miarą sukcesu. Jeżeli uda się tobie ułożyć życie na Manhattanie, uda się tobie wszędzie. Jeden metr kwadratowy kosztuje tutaj 12 tys. dolarów, chociaż głównym kryterium przyjęcia w 1811 roku planu zabudowy wysypy były – o ironio – niskie koszty stawiania nowych budynków. Miała to zagwarantować wyznaczona z dokładnością co do centymetra siatka ulic i alei, które przecinają się pod kątem 90 st. Droga między każdą z 220 ulic zajmuje dokładnie dwie minuty, a pokonanie dwudziestu przecznic równa się przejściu jednej mili. Nie ma tutaj miejsca na przypadek, spóźnienie czy improwizację – wszystko jest wyliczone co do cala, co do sekundy, co do oddechu. Tempo nadaje sygnalizacja świetlna: dwie minuty, walk, dwie minuty, don’t walk, czekasz – tracisz kilka cennych sekund, walk, przyspieszasz kroku, dwie minuty, walk, dwie minuty, don’t walk, nie możesz się spóźnić, walk, biegniesz, jesteś na miejscu. Na czas. Co do sekundy.

Prom na Staten Island odchodzi za pięć minut. Zdążyłem. Za chwilę miałem zobaczyć Statuę Wolności. George Bernard Shaw, powiedział kiedyś: „Jestem znany ze swojej ironii. Ale nawet ja nie wpadłbym na pomysł wzniesienia w porcie w Nowym Jorku Statuy Wolności.” Istotnie – trudno o bardziej nieodpowiednie miejsce na posąg z twarzą wolności wiodącej lud na barykady. Dokładnie sto lat temu decydowały się tutaj losy milionów uciekinierów z Europy – nikt nie mógł być pewien, że postawi nogę na amerykańskiej ziemi, że urzędnicy nie odmówią mu wstępu, że spełni swój amerykański sen. Dodajmy – ziemi, która w XVII i XIX wieku została bezceremonialnie wydarta rdzennym mieszkańcom przez przybyszy ze Starego Kontynentu. Ci sami ludzie, którzy zamykali Indian w rezerwatach, dzierżyli władzę decydując, kto może rozpocząć w Ameryce nowe życie. Przez samą Ellis Island, na której przez kilkadziesiąt lat mieściło się główne centrum przyjmowania cudzoziemców, przetoczyło się ponad 12 mln ludzi. Notabene, w drugiej połowie lat 20. wyspa pełniła rolę swoistego aresztu dla niepożądanych imigrantów.

Gdybym miał jednym słowem opisać Nowy Jork byłaby to właśnie „ironia”. Amerykański sen zderza się z bezdomnymi na każdym rogu, Wall Street okupują tysiące bezrobotnych, podczas gdy w podziemiach banków znajduje się jedna czwarta światowych zasobów złota, przepych Manhattanu nijak ma się do innych dzielnic. Na całość – ten groteskowy tygiel, w którym od zawsze było miejsce na wszystko – spogląda beznamiętnym wzrokiem wykuta ze stali i miedzi Augusta Charlotte Bartholdi, a CEO Goldman Sachs spluwa na nią z pięćdziesiątego piętra śmiejąc się jaka ona mała.

Wysiadając z promu na Manhattanie rozglądam się za zejściem do podziemi. Czeka mnie długa droga na drugi koniec miasta – na Bronx, gdzie mam poznać Hindusa, u którego spędzę kilka następnych nocy. Według mapy metra – godzina jazdy. Godzina, w trakcie której będę miał okazję poznać trzewia Nowego Jorku.

Mijam Harlem. Jestem już jednym z niewielu białych. Naprzeciw mnie siedzi stary Meksykanin i świdruje mnie wzrokiem. Unikam jego spojrzenia. Bronx 231st. Wysiadam. Wychodzę z dusznych podziemi na powierzchnię. Ponure kamienice. Rozwieszone pranie, brudne szmaty. Stalowe klatki schodowe jak z kryminalnych filmów lat 70. Ludzie tłoczą się w ciasnocie na zbyt wąskich, zaśmieconych chodnikach. Na podwórkach otoczonych przez strzeliste mury z czerwonej cegły wychudzone dzieci bawią się w gliniarzy i złodziei. Nikt nie chce być gliniarzem. Wszystko wokół wygląda jakby żywcem wyjęte ze „Strażników” Alana Moore’a. Nawet kolory Dave’a Gibbonsa się zgadzają – ciemne fiolety i zielenie zazwyczaj niespotykane poza witrynami sklepów i billboardami reklamowymi, tutaj są wszechobecne. Brakuje wyrazistych barw, wszystko jest przygaszone, stonowane, wyblakłe – głęboko fioletowe lub ciemnozielone. Ewentualnie szare.

Na dachu jednej z kamienic widzę wychylającego się Rorschacha, który szepcze „nie”, mijam Travisa w lenonkach i skórzanej kurtce, po drugiej stronie ulicy schowany w cieniu Paco obserwuje okolicę. Gdzieś z tłumu płynącego chodnikiem wyłania się sylwetka Keitha Haringa rozdającego ulotki z napisem „Lehman slain by hero cop”, a na ścianie przydrożnej pizzerii Jenny Holzer wypisuje czarnym sprayem słowa „Nothing’s a gift, it’s all on loan”.

Południowy Bronx. Idąc w górę ulicy mijam postój taksówek, na którym kierowca kłóci się z klientem. W samochodzie siedzi gruby facet w źle skrojonym garniturze. Wygląda jakby był na gazie.
– Próbowałem go odgonić, ale zdążył wleźć do samochodu, więc muszę go wziąć – tłumaczy spokojnie kierowca mężczyźnie, który stoi obok niego na chodniku i wyraźnie się mu spieszy. – Takie jest prawo. Inaczej wziąłbym ciebie.
Tamten w końcu odpuszcza. Słyszę jeszcze jak rzuca „fuckami”. Taksówkarz odjeżdża, a mężczyzna zostaje sam na pustym postoju. Z nieba, które z rzadka przepuszcza promyki słońca, w końcu zaczyna padać deszcz, a mężczyzna z postoju nie ma parasola. To jest jeden z tych momentów, w których chciałbyś mieć na sobie sprane dżinsy i flanelową koszulę zamiast garnituru od Armaniego.

 

„Dzienniki z podróży”, Albert Camus