Dwudziestodwuletni Mohsen i Reza byli najlepszymi kolegami, którzy marzyli o wyjeździe z kraju i karierze muzyków rockowych w USA. W każdy piątkowy wieczoru wybierali się do ulubionej restauracji w centrum Szirazu, gdzie przy herbacie i fajce wodnej dyskutowali własne plany, choć zdawali sobie sprawę, że w ich ojczyźnie mogą trafić za kratki nawet za samo myślenie, zanim jeszcze jakiekolwiek punkty z tych planów zdołają zrealizować.
Restauracja „Haffee” znajdowała się na podwórku trzypiętrowej kamieniczki położonej w centrum Szirazu. W lecie kamienne ściany dawały schronienie przed słońcem i bijącym zewsząd żarem. Wokół niewielkiej fontanny na środku podwórka rozstawiono stoły, a pod jedną ze ścian tradycyjne drewniane podesty wyściełane dywanami, na których Irańczycy zwykli biesiadować. Podesty były ogrodzone niewysokim płotkiem o tralkach w kształcie dzbanów, a dla wygody klientów wyłożone wzorzystymi poduchami o srebrzystych, jedwabnych frędzlach. Podwórko wypełniał delikatny pomarańczowy blask lamp sodowych.
Przed wejściem na jeden z podestów zdjęliśmy buty, a następnie usadowiliśmy się wygodnie siadając po turecku. Mohsen sięgnął po wyszywaną poduszkę w kształcie wałka i oparł się na niej łokciem. Zaczął przeglądać menu.
– To jak, qalyan? – Przerzucił na kartę z ofertą fajek wodnych. Do wyboru było kilka smaków tytoniu. Ze względu na bezwzględny zakaz sprzedaży i spożywania alkoholu fajka wodna zastępuje Irańczykom piwo.
– Nazywacie fajkę wodną qalyan? – zdziwiłem się. W niemal każdym państwie, w którym istnieje kultura palenia fajki wodnej, używa się innej nazwy, ale irańskie qalyan było bliźniaczo podobne do rosyjskiego kaljan.
– Heh, czasem używamy też słowa shisha, ale to po arabsku. Chociaż jak u nas użyjesz tej nazwy, to każdy będzie wiedział o co kaman. Shishe to po persku szkło, czyli w domyśle butelka na wodę – wytłumaczył Reza.
– W Turcji z kolei używają słowa nargile – dodałem.
– Heh, to prawie tak jak w Syrii. Tam qalyan nazywają argilah. Kto da więcej? – Mohsen zaśmiał się głośno. – A znacie qalyan w Polsce?
– Oczywiście. Powiedziałbym nawet, że to popularne.
– Serio? – Mohsen zrobił wielkie oczy. – A jak nazywacie?
– Zupełnie inaczej. Fajka wodna. W wolnym tłumaczeniu będzie to… – zrobiłem teatralną pauzę – water pipe.
– Pfffff – Mohsen roześmiał się. – Fajka wodna – podniósł głowę omiatając wzrokiem podwórko. Kiedy dostrzegł kelnera niosącego na tacy kilka szklanek w kształcie dzbanuszków krzyknął w jego stronę: – Fajka wodna! Poprosimy qalyan! Jabłkowo-miętową!
– Ale zazwyczaj mówimy po prostu shisha – zakończyłem wątek, kiedy Mohsen zmienił pozycję i tym razem położył się na wznak wkładając poduszkę pod głowę. Oparłem się wygodnie o poduchę za moimi plecami i odchyliłem głowę do tyłu obserwując świat do góry nogami. Irańska flaga rozwieszona na przeciwległym końcu podwórka teraz przekręciła się we flagę węgierską. Dla Węgrów kolor zielony symbolizuje nadzieję, z kolei w kulturze muzułmańskiej zieleń jest kolorem islamu. Pomyślałem sobie, że nadzieja i islam raczej nie idą ze sobą w parze, a z pewnością nie w Iranie. Podczas kilku tygodni podróży poznałem wielu młodych Irańczyków i wszyscy, bez wyjątku, z żalem przyznawali, że ich jedyną nadzieją na normalne życie jest wyjazd za granicę. Z zamyślenia wyrwał mnie kelner, który przyniósł naszą fajkę wodną i srebrną tacę z trzema szklaneczkami w kształcie dzbanuszków, metalową salaterkę wypełnioną kostkami cukru, a także stalowy imbryk z herbatą.
– Dziękujemy – Mohsen skinął w stronę kelnera, po czym sięgnął po wężyk od fajki wodnej i przytknął do ust. Reza w tym czasie rozlał herbatę, a ja przypatrywałem się z jaką gracją wykonuje te wszystkie ruchy siedząc z nogami skrzyżowanymi po turecku. Komuś nieprzyzwyczajonemu do takiej pozycji ciężko schylać się, obracać i podnosić przedmioty bez podnoszenia kolan.
– W ilu krajach właściwie byłeś? – zapytał mnie Reza.
– Hmm… – zastanowiłem się na chwilę. – W około czterdziestu. Mniej więcej. Przejechałem niemalże całą Europę, USA i kawałek Azji.<br?
Mohsen gwizdnął podziwem. – Kiedy masz irański paszport możesz zapomnieć o wjeździe do Europy i Ameryki. Chyba że…
– Chyba że… – powtórzyłem oczekując dalszego ciągu.
– Chyba że znasz odpowiednich ludzi, którzy tobie załatwią lewe dokumenty. Wiza Schengen około pięciu tysięcy dolarów, wiza amerykańska dwanaście tysięcy. Najtaniej idzie dostać iracką wizę – wyliczył Mohsen. – Poza tym możesz kupić również paszporty. A właśnie, gdzie trzymasz swój paszport? – spojrzał na mnie wymownie.
Ostatnie słowa postawiły mnie na baczność. Sprawdziłem gorączkowo kieszenie. – Na miejscu – odetchnąłem z ulgą.
– Jeżeli zgubisz paszport to przez łańcuszek osób trafi on najprawdopodobniej do fałszerza dokumentów, który sprzeda go komuś zdeterminowanemu do ucieczki za granicę. Oryginalne paszporty chodzą dużo drożej… Nie wiem dokładnie ile, ale na pewno drożej. Wiesz, kiedy podmieniasz tylko jedną stronę – tę ze zdjęciem – zdecydowanie łatwiej skołować celników. Chociaż… – utkwił we mnie wzrok – chociaż nie wiem, czy Irańczyk z polskim paszportem nie wydałby się zbyt podejrzany.
– A kiedy spałeś w hotelach spotkałeś się z ofertami odkupienia paszportu? – zapytał Reza, który dotychczas delektował się herbatą.
– Nie, pierwsze słyszę – odparłem zgodnie z prawdą. – A często się to zdarza?
– Hmm… Nie słyszałem o takich chachmęctwach w Iranie, ale podobno Irańczycy spędzający wakacje za granicą oferują czasem zakup paszportu od innych turystów. Później albo sprzedają ten paszport jakiemuś handlarzowi, albo komuś na zamówienie, albo sami dzięki niemu uciekają z kraju. A tak w ogóle to za ile sprzedałbyś swój paszport? – usta Rezy rozciągnęły się w uśmiechu.
– Jak dla ciebie to sto tysięcy tomanów! – zażartowałem próbując zredukować rozmowę do absurdu. Nie byłem pewien, co Reza miał na myśli, ale ani myślałem rozstawać się z moim paszportem.
– Ha, żeby tyle kosztowały paszporty, to już dawno w tym kraju nikogo by nie było – Reza na szczęście podchwycił żart albo wyczuł, że poczułem się niekomfortowo z ostatnią propozycją. Niemniej, już więcej do tego tematu nie wracał. Przez kolejne trzy tygodnie poznałem wielu młodych Irańczyków i każdy bez wyjątku pytał mnie o życie w Europie i kwestie wizowe. Większość z nich nigdy nie była poza Iranem, ewentualnie odwiedziła Armenię, Turcję i Irak. Jeden z nich wspomniał, że przez kilka lat wielu Irańczyków podróżowało do wchodzącej w skład Azerbejdżanu Nachiczewańskiej Republiki Autonomicznej, aby zaznać cielesnych rozkoszy od „Nataszy”, jak nazywane są prostytutki.
Zaciągnąłem się jabłkowo-miętowym dymem z fajki wodnej i podałem wężyk Rezie. Zawahał się przez chwilę, ale wziął go do ręki. – Rzuciłem palenie – oświadczył widząc mój pytający wzrok. – Ale skoro rzuciłem, chyba mogę raz się zaciągnąć, nie? Tylko raz – zaznaczył i objął ustnik swoimi wydatnymi wargami. Po chwili wypuścił z płuc obłok gęstego dymu.
– No, no, no, kolega widzę, że cały czas w formie! – zażartował Mohsen. – I jak, smakowało?
– Yeah – potwierdził Reza.
– Herbata z cukrem i qalyan, człowieku. To jest kombinacja – stwierdził Mohsen. – Kiedyś mieliśmy erę alkoholu, w latach 70. Irańczycy spotykali się w pubach i zamawiali piwo. A teraz mamy erę fajki wodnej!
– To co powiesz na to, że już pierwszego dnia w Iranie piłem bimber? – zapytałem zawadiackim tonem. – Wraz ze znajomymi wspinaliśmy na górę Eynali na przedmieściach Tabrizu, a na szczycie poznaliśmy dwójkę artystów, którzy zaprosili nas po powrocie do miasta do ich warsztatu na wódkę własnej roboty.
– Nie mówię, że nie pijemy alkoholu, mówię tylko, że nie robimy tego publicznie – Mohsen puścił do mnie oko. – Jak smakowała irańska wódka?
– Była w porządku – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Ale dość zabawny był rytuał jej picia. Pięć szybkich strzałów i dwulitrowa plastikowa butelka powędrowała pod stertę perskich dywanów, żeby przypadkiem nie zauważył jej żaden z klientów. No i przed wyjściem gospodarz poczęstował nas gumą do żucia, abyśmy nie zdradzili się przed nikim, że właśnie piliśmy alkohol.
– Heh, no tak. Konspiracja to nasze drugie imię – zażartował Reza. – Jedynie Ormianie, Żydzi i chrześcijanie nie muszą kryć się z alkoholem. Mogą produkować go na własny użytek.
– Serio? – zdziwiłem się. – Nie podziewałem się, że w tym kraju czyni się dla kogoś wyjątki.
– Prawo prawem, ale jeżeli ktoś zatęskni za słodkim szumem w głowie, to i tak wie od kogo może zakupić wódkę, wino, gdzie znaleźć haszysz czy marihuanę. Gorzej z piwem, bo w tym przypadku ryzyko się nie kalkuluje – zbyt tanie, zbyt dużo trzeba by go wyprodukować, aby się opłaciło, kapujesz?
– No tak… Swoją drogą to wasze bezalkoholowe piwo, które można kupić w sklepach smakuje jak oranżada. W Europie czasem nazywamy słabe piwa oranżadami, ale wasze piwo naprawdę niczym się od niej nie różni.
Mohsen sięgnął po szklaneczkę z herbatą i wzniósł ją do góry: – Na zdrowie, koledzy! Nie mamy wódki, ale mamy herbatę! – zaśmiał się. Podnieśliśmy swoje szklaneczki i wznieśliśmy wspólny toast.
– Zajebista herbata, mocna – rzucił Reza odkładając szklankę na srebrną tacę.
– Wiesz co, spotkałem wczoraj takiego gościa, który gra na perkusji. Na moje oko facet mógłby dołączyć do naszego zespołu. – Mówiąc to Mohsen zaczął uderzać palcami wskazującymi w wyimaginowaną perkusję.
– Profesjonalny perkusista czy hipster z kilkoma bębenkami w garażu? – zapytał Reza.
– Nie wiem, mogę go zapytać następnym razem.
– Macie zespół? – zapytałem. – Co gracie?
– Eee… Zespół to za dużo powiedziane – zaczął Reza, ale zaraz wszedł mu w słowo Mohsen: – Dopiero zaczynamy – silił się na nonszalancki ton. – Gramy indie rock. Nazywamy się I.R.A.N. Irrelevant Rebels Against New-Order (Nieistotni Przeciwnicy Przeciw Nowemu Porządkowi – przyp. aut.). Staramy się teraz o zezwolenie na nagranie naszej pierwszej płyty studyjnej.
– Pozwolenie od kogo? – Zapytałem, a Reza spojrzał na mnie wzrokiem, w którym mieszały się bezsilność i irytacja.
– Od cholernego ministerstwa kultury. – Mohsen zatknął wężyk fajki wodnej na metalowy korpus i uderzył kilka razy zaciśniętymi pięściami w poduszkę, która znajdowała się najbliżej. – Pieprzone pozwolenie – Mohsen wyżywał się na poduszce, a my z Rezą przypatrywaliśmy się jego frustracji.
– Widzisz, w Iranie, żeby zespół muzyczny mógł wystąpić publicznie albo nagrać płytę musi otrzymać zezwolenie od władz – zaczął tłumaczyć mi Reza. – Bez pozwolenia pozostaje podziemie – nielegalne wytwórnie płyt, koncerty w piwnicach albo na domówkach. Podobno irańskie podziemie współtworzy ponad dwa tysiące zespołów. To więcej niż tych, którzy mają pozwolenie od ministerstwa – Reza uśmiechnął się kwaśno.
– Kilka miesięcy temu byłem na koncercie metalowej grupy Dawn of Rage – wtrącił się Mohsen, który już nieco ochłonął – którzy mieli pozwolenie, a mimo tego w trakcie imprezy wparowała policja i aresztowała wszystkich pod pretekstem „czczenia diabła” – zrobił gest cudzysłowu i przewrócił wymownie oczami. – Później kazali nam się rozbierać i sprawdzali, czy nie mamy przypadkiem szatańskich tatuaży. Ostatecznie sprawa rozeszła się po kościach, ale powiedz mi – jak żyć w takim kraju?!
– Sytuacja nie do pozazdroszczenia – odpowiedziałem. – Kojarzycie film „Nikt nie rozumie perskich kotów”?
– Jasne, że tak – odparł Reza, a Mohsen przytaknął swojemu koledze i sięgnął ponownie po wężyk od fajki wodnej.
– Pamiętam, że w filmie pokazano jak wygląda organizacja undergroundowego koncertu: impreza gdzieś w piwnicy, bilety rozsyłane pocztą do znajomych i przyjaciół znajomych, żeby czasem nie dostały się w niepowołane ręce, a widzowie byli wpuszczani na salę w kilkuosobowych grupkach w odpowiednich odstępach czasu, żeby nie wzbudzić podejrzeń sąsiadów, że w piwnicy coś się dzieje.
– W większości to wszystko prawda – odpowiedział Reza i zamilkł błądząc myślami gdzieś daleko. – Niestety – dodał.
– Swoją drogą, „Nikt nie rozumie perskich kotów” był kręcony nielegalnie. Reżyser ukończył zdjęcia w bodajże siedemnaście dni. Sie-dem-naś-cie, rozumiesz? – Reza był wyraźnie pod wrażeniem. – Siedemnaście dni zdjęć wystarczyło, żeby w Cannes zgarnąć nagrodę specjalną jury!
– No to jak, co sądzisz o tym perkusiście? – Mohsen, dotychczas zataczający w powietrzu kółka szklaneczką z herbatą, powrócił do poprzedniego wątku.
– Hmm… – Reza zamyślił się na chwilę. – Ale czy potrzebny nam perkusista? W których kawałkach widziałbyś perkusję?
Mohsen zaczął wodzić oczami po ścianach jakby gdzieś pomiędzy starannie przyciętymi kamiennymi blokami mógł znaleźć odpowiedź na pytanie kumpla. – Zapomnij, Mohsen. Zapomnij – machnął w końcu ręką.
Reza sięgnął po stalowy czajniczek z herbatą i bez słowa napełnił niewielkie szklaneczki brunatnym płynem. Następnie wetknął sobie pomiędzy zęby dwie kostki cukru i przesączył przez nie herbatę. Mohsen i ja poszliśmy za jego przykładem. Popijaliśmy herbatę wsłuchując się w tradycyjną irańską muzykę, która płynęła z głośników.
– Wiecie co, muszę już lecieć – oznajmił w końcu Mohsen podnosząc się z dywanu.
– Już? – zdziwił się Reza, ale przesunął się, żeby zrobić miejsce koledze. Ten wsunął na nogi swoje szaro-białe adidasy i podniósł się nie bez wysiłku. Nie można powiedzieć, żeby był otyły, ale jego siermiężna sylwetka sprawiała, że poruszał się ciężko i powolnie.
– To na razie – wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie. – Kiedy znowu się zobaczymy?
– Jutro? – zaproponowałem, choć nie byłem pewien swoich planów.
– Okej, świetnie – uścisnęliśmy sobie dłonie.
Mohsen pożegnał się również z Rezą i odszedł szybkim krokiem podrygując dyskretnie w rytm muzyki. Kiedy zniknął w drzwiach, rozsiedliśmy się z Rezą z powrotem na podeście. Sięgnąłem po wężyk i zaciągnąłem się najmocniej jak tylko mogłem. Skierowałem usta ku górze i poruszałem grdyką próbując uformować dym w kształt kółek. Bezskutecznie.
– Daj, pokażę tobie, jak to się robi – zaproponował Reza. – Tylko nie myśl, że nie mogę się powstrzymać od palenia – dodał natychmiast, widząc moje wymowne spojrzenie. – Rzuciłem palenie. Pokażę tobie tylko, jak się robi kółka.
– Trzymaj. – Przekazałem mu wężyk wydmuchując z płuc resztkę dymu.
Serią krótkich buszków Reza rozpalił fajkę nieco mocniej, po czym wciągnął dym gęsty niczym śmietana. Odczekał kilka sekund po czym podniósł brodę, uformował usta w dziubek i zaczął wypuszczać dym niewielkimi porcjami.
– Jedno, drugie, trzecie, czwarte – odliczał na palcach aż zabrakło mu rąk. Wtedy wypuścił resztę dymu i stwierdził z kwaśnym uśmiechem: – Są rzeczy, których się nie zapomina. Choćbyś nie wiem jak bardzo chciał, nie zapomnisz.