Rumunia: …i co ja robię tu?

Ostatnie chwile mojej nieadekwatnie długiej do pokonanego dystansu podróży postanowiłem poświęcić na spisanie pierwszych wrażeń. Choć podróż pociągiem nie należy z pewnością do najszybszych metod przemieszczania się (szczególnie gdy korzysta się z usług polsko-węgiersko-rumuńskiego „konsorcjum” przewozowego), to ma mimo wszystko swoje niezaprzeczalne plusy. Zza szyb pociąg, oglądać można bowiem świat „od zaplecza”. Linie kolejowe prowadzone najczęściej tak, by nie rzucały się specjalnie w oczy, ani w uszy przecinają kraj w miejscach delikatnie rzecz ujmując mało reprezentatywnych.

Jak zatem wygląda to „rumuńskie zaplecze”? Choć oblepione brudem wagonowe okna nie ułatwiają obserwacji okolicy, niedogodności te z nawiązką rekompensuje prędkość pociągu, pozwalająca dokładnie przyjrzeć się tutejszym fenomenom. Pierwsze, co zobaczyłem zza „przyciemnianych” szyb mojego wagonu to dumnie łopoczące na wielu rumuńskich domostwach flagi, których umiejscowienie nierzadko bywa bardzo pomysłowe (np. robiąca za maszt antena telewizyjna). Choć w połączeniu z utrzymującymi się wbrew prawom fizyki w pionie ścianami niektórych domów, rumuńskie barwy narodowe tworzą nieco tragikomiczny efekt, nie można jednak nikogo ganić za chęć manifestacji swego patriotyzmu.

Chęć manifestacji swojego bogactwa znajduje natomiast upust w samych domach, które tynkowane są wg zasady, nie ważne jak, byle bardziej pstrokato od sąsiada. Niektórzy też decydują się na rustykalną wersję wykończenia w stylu goła cegła. Środków nie może natomiast zabraknąć na dach – koniecznie z czerwonej dachówki i jak najbardziej spiczasty. Wieżyczki również mile widziane. Niemile widziane są natomiast ewidentnie wszelkie próby organizacji osiedlowej przestrzeni. Do stawianych „psim swędem” domostw prowadzą najczęściej błotniste lub w najlepszym wypadku żwirowe trakty. Tutejsza infrastruktura nierzadko nie nadąża za zamożnością niektórych mieszkańców i błyszczące BMW parkowane pod kilkupiętrowymi willami brodzą po wydech w błocie. Choć pojazdy takie są tu w zdecydowanej mniejszości. Dominują tak dobrze znane z polskich szos poniemieckie Ople, kanciaste Mercedesy i Volkswageny. Królowa rumuńskich szos może być wszakże tylko jedna. Niedościgniony dla konkurencji wzór i pomnik rumuńskiej myśl technicznej – Dacia Logan.

Gdyby jednak przymknąć nieco oko na tę postkomunistyczno-nowobogacką architektoniczną bryndzę, dostrzec można piękno Rumunii. Tuż za przygraniczną miejscowością Oradea, gdzieś na horyzoncie majaczyć zaczynają wzniesienia, stopniowo przeradzające się w pagórki i regularne góry. Pociąg sunie doliną, która z każdym kilometrem zdaje się niknąć w skalnych objęciach Karpat. Aż w końcu mój wagon zatapia się w cienistej przełęczy, zwalniając przy okazji do prędkości marszowej. Podziwiając jednak za oknem misternie wykute w skale przesmyki, w których cudem mieści się nasz skład i słysząc trzeszczące pod jego ciężarem tory przezorności tej nie mogę zrugać.