Jeżeli ktoś zapyta mnie, co interesującego widziałem w Armenii, odpowiem: „Monastyry”. Coś jeszcze? „Monastyry na skałach”. Coś jeszcze? „Monastyry w kanionach”. Coś jeszcze? „Monastyry w lasach”. Coś jeszcze? „No… jeszcze Ararat”. Po dwóch tygodniach w Armenii mam się wrażenie, że kiedy otworzę lodówkę bądź wyjrzę przez okno zobaczę nic innego jak monastyr. Średniowieczne, kamienne klasztory i kościoły są główną atrakcją turystyczną w Armenii, ale tak jak zwiedzanie greckich świątyń czy rzymskich ruin może się po jakimś czasie znudzić – monastyry nie znudzą się nigdy.
Przekraczając po raz pierwszy próg kościółka, w którego murach jest zaklęte ponad tysiąc lat historii czuje się pewien dreszczyk emocji. „Być może właśnie stawiam stopę, w tym samym miejscu, co św. Grzegorz Oświeciciel! Co perscy królowie! Co rzymscy cesarze! Co arabscy kalifowie! Co tureccy sułtani! Co mongolscy wodzowie!”. W wyliczance tej brakuje ormiańskich władców, co Ormianom by się zapewne nie spodobało, niemniej armeńskie zabytki budzą takie emocje przede wszystkim dlatego, że ostały się (prawie) nienaruszone pomimo najazdów kolejnych imperiów. Historię Armenii można przyrównać do ramówki TVN-u – po „Najazdach” Kamil Durczok zagląda do studia obok sprawdzić, kto będzie gościem „Najazdów po najazdach”, później pięciominutowa prognoza pogody, niby chwila oddechu, ale spikerka już straszy nadciągającą burzą. A później już lecą po kolei: najpierw „Uwaga!”, później Piasecki sypie „Piaskiem po oczach”, wszyscy rzucają się, żeby poznać „Przepis na życie”, ale już jest za późno, bo najeźdźca musi tylko postawić „Kropkę nad i” i Armenia trafi w granice nowego państwa. Później następuje chwilowa przerwa w nadawaniu, po której Ormianin ponownie sadzany jest przed telewizorem, a pilot jest mu zabierany. Wyobrażacie sobie oglądać TVN przez trzy tysiące lat? Nic dziwnego, że większość Ormian wybrało życie w diasporze.
Wracając jednak do monastyrów – najciekawszy z nich mieści się we wsi Geghard, około godziny drogi na wschód od Erywania. Jeśli wierzyć legendom, zespół klasztorny powstał już w IV wieku, a miał go założyć sam św. Grzegorz Oświeciciel, który nawrócił ormiańskich władców na chrześcijaństwo. Podczas jednego z najazdów (w roli głównej wystąpili Arabowie) klasztor został zniszczony, a w dzisiejszym kształcie został odbudowany na początku XIII wieku. W monastyrze była rzekomo przechowywana Włócznia Przeznaczenia, którą rzymski legionista przebił ciało ukrzyżowanego Chrystusa. Choć dzisiaj klasztor jest lansowany na główną atrakcję regionu i nawet w centrum Erywania można znaleźć drogowskazy, jak do niego dojechać, nie został bynajmniej zamieniony w turystyczną wydmuszkę; nie spotkamy też zastępów nachalnych babuszek (w ogóle ormiańskie babuszki są wyjątkowo mało nachalne). Ot, raptem kilka straganików z przekąskami, a w tle przepiękny monastyr.
Miano najciekawszego monastyru należy się niewątpliwie klasztorowi Geghard, jednak miano najpiękniejszego większość turystów przyznaje Noravankowi. Zespół klasztorny Noravank, w przeciwieństwie do większości monastyrów, które możemy podziwiać w Armenii nie jest położony wysoko w górach, a ukryty na końcu długiego, ośmiokilometrowego kanionu. Mało tego, spacer kanionem przypomina przechadzanie się po dnie Wielkiego Kanionu w Arizonie – czerwone pionowe ściany po bokach, skąpa roślinność i sokoły krążące wysoko nad głowami. Noravank jest klasztorną świeżynką – powstał w XIII wieku, a dzisiaj składają się na niego dwie świątynie i forteczne mury dobudowane w XVIII wieku. Nie bez kozery wspomniałem również o krążących tu i ówdzie sokołach – kanion jest jednocześnie ostoją ptaków, w której przy odrobinie cierpliwości i szczęścia można spotkać rzadkie gatunki kaukaskich skrzydlaków.
Najbardziej urzekł mnie jednak nie Geghard i nie Noravank, ale niewielki klasztor stojący nieopodal twierdzy Hamberd. Monastyr znajduje się na drodze z Erywania do niewielkiego jeziora Kari Licz, z którego rozpoczyna się podejście na najwyższy szczyt Armenii – Aragac (4090 m n.p.m.). Jako, że do tego miejsca nie kursują już marszrutki, turystów jest znacznie mniej niż we wspomnianych Geghardzie czy Noravanku, a przed nami rozciąga się dodatkowo przepiękna panorama Małego Kaukazu poprzecinanego kanionami. Przy dobrej pogodzie można nawet podziwiać monumentalny Ararat wyrastający w oddali. W ormiańskich klasztorach oprócz wiekowych, ascetycznych wnętrz interesują również chaczkary, czyli kamienne płyty zdobione fantazyjnymi ornamentami. Choć na pierwszy rzut oka chaczkary wyglądają jak płyty grobowe, niekoniecznie muszą upamiętniać one czyjąś śmierć. Równie dobrze mogły zostać postawione w podzięce Bogu za narodziny dziecka czy przełamanie klęski nieurodzaju. Niemniej jednak za każdym razem chaczkary upamiętniały ważne wydarzenia – uruchamiając naszą wyobraźnię możemy spróbować odtworzyć tysiąc lat historii zaklętej w murach klasztorów.
Wyjątkiem od reguły podziwiania klasztorów jest wizyta we wsi Garni, w której mieści się jedyna zachowana do dzisiejszych czasów na terenie Armenii świątynia grecka (I wiek po Chr.). Budowla jest doskonałym przykładem tego, jak w pierwszych wiekach naszej ery zaszczepiano poganom chrześcijaństwo. Postawmy się w sytuacji Ormian, którzy w Garni od setek lat oddawali cześć Mitrze, bogu słońca. Nagle zjawia się znikąd bosonogi przybysz odziany w strój przypominający worek po ziemniakach i mówi, że Mitra tak naprawdę nie istnieje, a jeżeli chcemy sobie zapewnić sobie dostatek i szczęście powinniśmy wychwalać bliżej nieokreślonego Boga, dotychczas nieznanego nam Jezusa Chrystusa i jego matkę, Maryję. Komu wierzyć? Przybyszowi z odległej krainy czy też babci, dziadkowi i sędziwym kapłanom, którzy przyuczali nas całe życie do szlachtowania baranów na wiosnę? Dlatego też misjonarze, którzy zawitali do Armenii (zresztą nie tylko tutaj) zamiast perswadować lokalnej ludności jedyną słuszną wiarę, postanowili wsiąknąć w społeczność i ukradkiem zaszczepiać kolejne zwyczaje. I tak na przykład, kiedy 25 grudnia każdego roku poganie obchodzili dzień narodzin Mitry, grupka chrześcijan obchodziła w tym samym czasie dzień narodzin Jezusa Chrystusa. Z kolei kiedy nadchodził czas żniw i oblewano się wodą, aby zapewnić sobie przychylność bóstwa deszczu, chrześcijanie też chlustali wodą na prawo i lewo, ale po to, aby zmyć z siebie grzechy. Przypadek? Notabene nasz śmigus-dyngus, jak i malowanie pisanek przetrwały do dzisiejszych czasów jako pozostałości pogańskich wierzeń. W ormiańskim kościele, który przestał płynąc z głównym nurtem chrześcijaństwa w V wieku (Ormianie nie respektują postanowień żadnych późniejszych soborów), takich tradycji jest dużo więcej.
W panteonie ormiańskich świątyń grzechem byłoby nie wspomnieć o katedrze w Echmiadzinie, która dzierży dzisiaj tytuł najstarszej katedry na świecie. Pierwotna budowla powstała już na początku IV wieku po Chr., a w obecnym kształcie została odbudowana pod koniec V wieku. Tych, którzy spodziewają się znaleźć w katedrze watykański przepych, czyli złocone ornamenty, barokowe aniołki, granitowe kolumny i wysadzane drogimi kamieniami ołtarze – ormiańska katedra rozczaruje. Z zewnątrz wygląda jak przeciętny monastyr w wersji XXL, a w środku jedyną zauważalną różnicą jest większa ilość świeczek powtykanych w przeznaczone do tego miejsca i więcej blichtru (jednakże z umiarem). Jednakże z turystycznego obowiązku należy tutaj choćby zajrzeć i, co by nie mówić – nie co dzień można oprzeć się o mury, które kryją w sobie prawie dwa tysiące lat historii.