czerwonowłosy na pike place market w seattle

Seattle: Podróżowanie samemu, czyli jak otworzyć się na ludzi?

Podróżowanie samemu otwiera na ludzi. Kiedy nie masz się do kogo odezwać, poszukujesz kontaktu bardziej niż zwykle – chętniej pytasz nieznajomych o drogę, przedłużasz rozmowy z ulicznymi naciągaczami, zadając im pytania, których normalnie byś nie zadał, wyczekujesz każdego spotkania zwoływanego przez CouchSurfing. Nawet kiedy samotność na co dzień tobie nie przeszkadza. Ludzie mogą działać jak narkotyk, wciągać ciebie w swój świat, porywać własnymi historiami, pokazywać rzeczy, o których nigdy wcześniej nie słyszałeś. Poznawanie kolejnych ludzi tylko wzmaga ciekawość, kogo spotkasz następnym razem. To naprawdę działa jak narkotyk.

Seattle, 22 IX 2011 r.

Pike Place Market to jedno z najpopularniejszych miejsc w Seattle dla turystów, mieszkańców, a przede wszystkim – wszelkiej maści artystów, sprzedawców i miłośników ręcznie wyrabianej biżuterii, staroci i odzieży w stylu vintage. Tak przynajmniej reklamowano w przewodniku.

W rzeczywistości Pike Place Market to wielkomiejski deptak, gdzie po jednej stronie stoją ściśnięte kamieniczki ze sklepami, a po drugiej stragany – podążając w górę najpierw minąłem kilku malarzy, później przyszła kolej na sprzedawców koszulek, ręcznie malowanych trampek, lokalnych producentów biżuterii, aż wreszcie wkroczyłem do części gastronomicznej, w której królowały świeżo złowione homary, olbrzymie krewetki i niezliczona ilość ryb. Jako że nie byłem zainteresowany pobudzaniem dopiero co uśpionego apetytu, szybko zawróciłem.

Większość ze sprzedawców wyglądała tak samo – już na pierwszy rzut oka widać było, że stylizowali się na bohemę, reklamowali swoje produkty jako unikalne, ale mijając kolejne stragany oczywiste było, że produkcja odbywa się tutaj na skalę masową. Magia Pike Place Market miała przekonać turystów, że wszystko, co tutaj jest sprzedawane faktycznie jest niepowtarzalne – i większość z przyjezdnych się na to nabierała. Płacili grube dolary za posrebrzaną tandetę na rzemykach.

Turyści tłoczyli się na każdym kroku. Tylko jeden ze straganów wyróżniał się na tle innych. Za drewnianym stołem siedział na oko sześćdziesięcioletni facet w czerwonych włosach, na uszach miał olbrzymie słuchawki i nie był nawet w najmniejszym stopniu zainteresowany potokiem potencjalnej klienteli. Z ciekawości podszedłem, żeby zobaczyć, czy siedzi z założonymi rękami dlatego, że nie wierzy, aby mógł coś komuś upchnąć. Stanąłem nieco z boku i zacząłem przyglądać się jego biżuterii. W znakomitej większości były to metalowe lub miedziane blaszki pokryte dziwnymi nalotami w różnych odcieniach. Wyglądały na amatorską robotę, jednak miały w sobie pewien urok. Na pewno nie można było ich wrzucić do jednego worka z całą resztą sprzedawanego tutaj crapu.

– Co dla ciebie, Bobie Dylanie? – odezwał się po chwili chrapliwym głosem ściągając z uszu słuchawki. Chyba też były własnej roboty – duże nauszniki złączył kilkoma miedzianymi drutami.
– Słucham? Do mnie pan mówi? – rozejrzałem się wokół siebie. Nie było wątpliwości – do mnie. Nikogo więcej nie było.
– Twoje włosy – pokazał. – Wyglądasz jak Bob Dylan za młodu. Znasz go?
– Jasne. Akurat go słuchałem – faktycznie, przed chwilą po raz kolejny skończyłem odsłuchiwać Highway ‘61 Revisited.
– Skąd jesteś, sir?
– Z Polski.
– Z Polski! A gawarisz pa ruski?
Mienia zawut Łukasz. Ale nie mówię po rosyjsku. Coś tam kiedyś skubnąłem z tego języka, ale wolę angielski. A skąd znasz rosyjski, sir? – zdziwiłem się. Był pierwszą osobą, którą spotkałem w USA i potrafiła mówić w jakimś innym języku niż angielski i hiszpański.
– Jestem Mark – uścisnęliśmy sobie ręce. – Studiowałem filologię rosyjską. Kiedyś też byłem w Mateczce Rassiji, ale to było dawno temu, jeszcze przed upadkiem komunizmu. Zresztą, leciałem z przesiadką w Warszawie. A z jakiej części Polski pochodzisz?
– Z Poznania. Miasto w połowie drogi między Warszawą a Berlinem – widać było, że uważał na lekcjach geografii.
– Akurat tam nigdy nie zawędrowałem. A co ciebie tutaj sprowadza?
– Podróżuję. Przejechałem z wybrzeża wschodniego na zachodnie i zakotwiczyłem w Seattle na kilka dni. Chciałem zobaczyć ojczyznę grunge’u.
– Proszę, proszę, do Seattle ciebie przywiało! Niewielu turystów z Polski tutaj spotykam. Czasem napatoczą się jacyś Rosjanie, ale to raczej biznesmeni z żonami, a nie tacy młodzi turyści jak ty. Co tam w słychać w Europie?
Rozmowa, która zaczęła się od zwykłego zagajenia, przerodziła się w trwającą prawie dwie godziny konwersację.

Podróżowanie samemu otwiera na ludzi - tak poznalem Marka Conovera
Mark Conover na swoim stoisku na Pike Place Market

Rozmawialiśmy o wszystkim – począwszy od podróżowania, przez historię Europy, przez amerykański system oświaty, religię, na rodzinie skończywszy. Spośród wielu historii, które zdążył mi opowiedzieć, jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. Jego ojciec, który w czasie drugiej wojny światowej służył w amerykańskiej armii, w latach 60-tych czy 70-tych, podczas jednego ze spacerów w miejskim parku spotkał byłego oficera niemieckiego lotnictwa. Mieszkał w Seattle pod zmienionym nazwiskiem. Podali sobie ręce, rozmawiali o trudnej przeszłości i wspólnej przyszłości. Bez nienawiści, bez wyrzutów. Cóż za ironia losu – kilka lat wcześniej za zabicie drugiego, każdy z nich otrzymałby awans, kolejny karb na karabinie, a może nawet żołnierskie odznaczenie. A teraz rozmawiali. Tak po prostu.

Podróżowanie samemu? Będziesz jak książka, z której czytają inni

Od Czerwonowłosego biła szczerość. Choć wydawać by się mogło, że wypiekając w kuchennym piecu kolejne blaszki na sprzedaż marnuje swój potencjał, wiedzę i inteligencję, był najszczęśliwszą osobą, jaką spotkałem od bardzo dawna. Żył w taki sposób, w jaki chciał, zdobywał tylko taką wiedzę, której pożądał, a praca jubilera była jego pasją. Nie wyglądał na znudzonego monotonią codzienności, w jaką można przecież bez trudu popaść sprzedając przez dwie dekady zwykłe świecidełka. Miał 68 lat, czerwone włosy i nie przejmował się tym, co inni sądzą o jego osobie.

Kiedy tłumaczyłem mu, na czym polega bahaizm (w pewnym momencie nasza rozmowa zahaczyła o religię) stwierdził, że „it makes sense”. Zbił mnie tym stwierdzeniem nieco z tropu – w końcu ilu ludzi w tym wieku z takim spokojem przyjmuje informację, że ich religijny światopogląd – bez względu czy są chrześcijanami, muzułmanami czy nawet ateistami – nie jest jedynym słusznym?

– To nie jest takie proste jak się tobie wydaje – skwitował mój wywód o absurdzie perskiej religii. Sam notabene nie uważam chrześcijaństwa za prawdę objawioną, jednak nie potrafiłem pomyśleć o bahaizmie w inny sposób jak o kolejnym wymyśle nawiedzonego samozwańczego mesjasza. A jednak – jeżeli dłużej się nad tym zastanowić, dlaczego bahaizm ma być gorszy niż, dajmy na to, chrześcijaństwo? Odwołuje się przecież do tych samych wartości, tej samej moralności – tylko w inny sposób. Rezygnuje z większości formalizmów, odżegnuje się od praktykowania niezrozumiałych rytuałów, a inne religie traktuje z większa otwartością i zrozumieniem niż samo chrześcijaństwo.

Może to Mark miał rację – że nic nie jest takie proste, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka takim się wydaje? Posłużył się jeszcze innym przykładem. „Można uczyć się dla papierka i dobrych zarobków, albo dla własnej satysfakcji”. Sam studiował filologię hiszpańską, ale rzucił ją przed uzyskaniem dyplomu dla filologii rosyjskiej tylko dlatego, żeby nie zostać „kolejnym smutnym magistrem”. Dokładnie tak powiedział: „another sad master”. – Jeżeli kochasz to co robisz nieważne są papierki potwierdzające twoje rzemiosło. Jeżeli coś ciebie pasjonuje, prędzej czy później i tak się w tej dziedzinie spełnisz. Zresztą, w przeciwieństwie do smutnych magistrów, których ignorancja i niekompetencja wyjdzie w końcu na jaw.

Tą uwagą Czerwonowłosy wstąpił na grunt, który już od dłuższego czasu jest dla mnie grząski. Uświadomił mi, że edukując się w kierunku, który nie bardzo mnie interesuje, mogę brnąć w ślepy zaułek. Gwoli ścisłości, zdaję sobie sprawę, ze sama nauka, nawet najbardziej abstrakcyjnych przedmiotów, wciąż jest rozwijająca i użyteczna, ale poświęcanie pięciu lat na zgłębianie wiedzy z jednego obszaru nieubłaganie wtłacza człowieka w określone ramy. Skończyłeś politechnikę – zostań inżynierem, skończyłeś medycynę – zostań lekarzem, skończyłeś prawo – zostań prawnikiem. Paradoksalnie, sam zaczynasz sobie zdawać sprawę, że skoro straciłeś pięć lat na czytanie ustaw i kodeksów, wypadałoby jakoś spożytkować zdobyte umiejętności i skorzystać z nowych perspektyw. Kiedy już podejmujesz pracę, osiągasz pierwsze sukcesy, dorabiasz się przyzwoitej pensji, zaczynasz utrzymywać rodzinę – decyzja o rzuceniu pracy i zmienieniu profesji staje się coraz trudniejsza. Można to jeszcze zmienić?

Czerwonowłosy opowiedział mi jeszcze jedną historię, tym razem zasłyszaną od kogoś. We wczesnych latach 70. Vivienne Weswood i Malcolm McLaren otworzyli sklep w mało popularnym wówczas miejscu St. Christopher’s Place przy Oxford Street w Londynie. Nazwali się „Nostalgia of Mud” i sprzedawali ubrania, które wyprzedzały swój czas o trzy dekady. Nie dało się ich ani nosić, ani sprzedać. Sklep był, delikatnie mówiąc, osobliwy i został dość szybko zamknięty. Przedsięwzięcie było ich życiową porażką, ale gdyby historia potoczyła się inaczej – gdyby dorobili się stabilnej pozycji i przyzwoitej pensji – Westwood nie zostałaby najbardziej uznaną brytyjską projektantką, a McLaren nie założyłby Sex Pistols.

Wracając do Kristen – couchsurferki, u której mieszkałem – rozmyślałem o Czerwonowłosym i naszym przypadkowym spotkaniu. Często powtarza się, że w podróży to nie cel, a droga jest najważniejsza. Wydaje mi się jednak, że to ludzie, których spotykamy na tej drodze, czynią podróż wyjątkową. Możemy pokonywać tę samą drogę wielokrotnie, ale nigdy nie spotkamy na niej tych samych ludzi opowiadających identyczne historie. Dzięki takim ludziom jak Mark Conover zdaję sobie sprawę, że podróżowanie samemu jest niepowtarzalnym doświadczeniem, prawdopodobnie najlepszym, co mogło mnie spotkać. Kiedy moja strefa komfortu jest nieustannie naruszana, kiedy nie mam żadnej bliskiej osoby, która odciągnęłaby mnie od Czerwonowłosego, skwitowała ironicznym uśmiechem jego opowieści i życiowe wynurzenia – dopiero wtedy zaczynam patrzeć na świat własnymi oczami.

Podróżowanie samemu otwiera na ludzi - tak poznalem Marka Conovera