Centralnym punktem Charkowa jest Plac Swobody, czyli po polsku Plac Wolności. Nazwa dość ironiczna, zważywszy na fakt, że największy obecnie plac w Europie został zbudowany rękami więźniów i przez długi czas nosił imię Feliksa Dzierżyńskiego. Swoją drogą, w mieście znajduje się również dzielnica nazwana imieniem Krwawego Feliksa i nikt nie widzi w tym nic niestosownego. Ludzie skupiają swoją uwagę albo na sprawach doczesnych jak przeżycie od pierwszego do pierwszego (średnia pensja w 2012 roku na Ukrainie wynosiła 1200 złotych, a dodajmy, że statystykę tę zawyżają zarobki najbogatszych) albo narzekają na obecny rząd i wszechobecną korupcję. Ten ostatni element tak dogłębnie przesiąknął ukraińską rzeczywistość, że traktuje się to jako oczywistą oczywistość. Kiedy podczas zakrapianej rozmowy w akademiku powiedziałem moim rozmówcom, że nie mogę „po prostu zapłacić profesorowi” nie kryli swojego zdziwienia. Jeden z nich stwierdził, że „Nie ma ludzi, których nie da się kupić. Trzeba mieć tylko wystarczająco dengów”.
Pieniądz na Ukrainie nie jest tylko środkiem płatniczym, ale również – a może przede wszystkim – wyznacza miejsce w społecznej piramidzie. Najwyraźniej jest to widoczne na ulicach, gdzie jedni suną luksusowymi BMW, Leksusami czy Chevroletami, a inni ukradkiem, w tumanach spalin, przemykają wysłużonymi Ładami. Przepaść dzielącą najbogatszych od reszty społeczeństwa pogłębia dodatkowo obecność luksusowych marek odzieżowych (np. Giorgio Armani czy, chociażby, Nike), które są dużo droższe niż na zachodzie Europy czy w USA, a w świetle tutejszych zarobków – wręcz niewyobrażalnie drogie. W modnym sklepie odzieżowym na Placu Swobody czapka polarowa kosztuje bagatela 440 hrywien, czyli około 50 euro. Cen kurtek i bluz nawet nie sprawdzałem.
Po tym co przeczytaliście na usta ciśnie się wam zapewne pytanie: jak żyć?! Ano, jakoś się da. Charków jest miastem studenckim (operuje tutaj rekordowa ilość 65 szkół wyższych), a w studencki lajfstajl wpisana jest oszczędność. Miesięczne czesne za akademik to koszt około 300 hrywien (niewiele ponad 100 zł), przejazd metrem ze zniżką studencką 1,5 hrywny (ok. 60 groszy), a za 30 hrywien miesięcznie (ok. 12 złotych) można niemalże bez ograniczeń rozmawiać przez komórkę będąc zarejestrowanym w sieci MTS. Ośmiogodzinna podróż plackartą (kuszetką) to z kolei dla ukraińskiego studenta koszt około 25 hrywien (ok. 10 złotych). Niestety państwowi przewoźnicy nie honorują karty ISIC, przez co cudzoziemcy płacą pełną cenę. Popularnym miejscem na zakupy są wszechobecne stragany i Barabaszowa Market (olbrzymi targ, na którym drugim, jeśli nie pierwszym, językiem urzędowym jest wietnamski), a na lunch można wyskoczyć do Kuliniczi, lokalnej sieciówki sprzedającej pierożki (około 4-5 hrywien za pierożka) lub – wersja dla rozpustnych – Suszija, czyli sieciówki specjalizującej się w sushi. Płacąc około 70 hrywien (ok. 30 zł) otrzymamy wypełniony po brzegi talerz całkiem smacznego sushi (14 sztuk). McDonald’s wypada stosunkowo drogo (ok. 10-12 hrywien za cheeseburgera). Piwo w przyzwoitej knajpie to koszt około 18 hrywien (około 7-8 złotych).
Niekiedy życie na Ukrainie może być wygodniejsze niż w Polsce. Największym udogodnieniem, szczególnie dla turysty, jest sieć przypominających bankomaty terminali, w których można sprawdzić stan swojej karty metro, doładować telefon czy sprawdzić najnowsze wiadomości. U nas każdą z tych czynności musimy wykonać w innym miejscu, nierzadko odstając swoje w kilku kolejkach. Ciekawym wynalazkiem są „mlekomaty”, czyli samoobsługowe maszyny, które napełniają puste butelki świeżym mlekiem. Koszt takiego mleka jest obniżony o produkcję butelki i marżę sklepu.
Codzienność na Ukrainie obfituje w drobne scenki, które uświadamiają w jak bardzo odmiennej rzeczywistości żyją Ukraińcy. Jednego wieczoru wybraliśmy się ze znajomymi do klubu. Z braku nocnej komunikacji zamówiliśmy taksówkę. Dyspozytorka poleciła nam wypatrywać białej Toyoty o numerze 2925. Po piętnastu minutach czekania i dwukrotnym przypomnieniu się dyspozytorce w końcu podjechała po nas zielona Łada. Na całe szczęście kierowca nie robił problemów, żeby wziąć pięciu pasażerów, a kiedy poprosiliśmy, żeby podkręcił muzykę, wydobył ze swoich Ładzianych głośników wszystko co mógł i jeszcze trochę.
W podobne zabawne scenki obfitowało życie w akademiku, a najbardziej absurdalną z nich było chyba branie prysznica. Po pierwsze, ciepła woda była włączana tylko na kilka godzin dziennie, po drugie klucz do łazienki znajdował się teoretycznie u woźnej, ale w praktyce krążył gdzieś pomiędzy studentami i na dobrą sprawę zazwyczaj nikt nie wiedział kto ten klucz akurat ma. Brak klucza? Można umyć się w umywalce! Owszem, można, pod warunkiem, że znajdzie się dwa pasujące do zaworów kurki. Zazwyczaj przy kranach albo nie ma kurków w ogóle (najlepiej przychodzić ze swoimi) albo jest jeden – od zimnej wody.
Innym wycinkiem codzienności, który prowokuje absurdalne sytuacje jest spacerowanie brodzenie w błocie. Tutaj trzeba uważać, gdzie stawia się stopę. Poza ścisłym centrum równy chodnik jest prawdziwym luksusem, a do apartamentowca, w którym mieszkam (dominuje tutaj wyższa klasa średnia) prowadzi gruntowa droga, która po deszczu zamienia się w grzęzawisko. Przez takie same grzęzawisko musiałem przedzierać się, kiedy mieszkałem przez tydzień w akademiku z tą różnicą, że studenci kolejnych roczników wytyczyli szlaki prowadzące po murkach, krawężnikach, gdzieniegdzie poukładali deski czy kamienie. Dlatego też jeżeli będziecie wybierali się na weekend do Charkowa i możecie do bagażu podręcznego wziąć tylko jedną parę butów – polecam kalosze, a jeszcze lepiej wodery.
W kolejnej części o charkowskiej rzeczywistości naświetlę nieco casus Szewczenków (narodowego wieszcza i byłego piłkarza), przejdę się z aparatem po rynku Barabaszowa, podobno największym rynku w Europie i zaproszę was do kuchni. Rzecz jasna – ukraińskiej.