Boston. Podróż to tylko strumień, w którym łowię ryby

Boston: Podróż to tylko strumień, w którym łowię ryby

Wielu włóczęgów mówi, że podróż albo droga są celem samym w sobie. Trudno się z tym jednak zgodzić – to nie sam fakt podróży, bycia w drodze, decyduje o tym, że człowiek staje się bogatszy w nowe doświadczenia, mądrzejszy życiowo i silniejszy mentalnie. Podroż jest tylko środkiem do poznawania ludzi i odkrywania miejsc, które poruszają cząstkę naszej duszy i zmieniają nas. To właśnie oni i one skłaniają nas do przemyśleń, przewartościowań, zatrzymania się na chwilę i zastanowienia nad własnym życiem czy zmiany spojrzenia na rzeczy, które od zawsze postrzegaliśmy w tych samych barwach. Henry David Thoreau porównał kiedyś czas do strumienia, w którym łowi ryby. To samo można powiedzieć o podróży – wikłamy się w nią po to, aby utrwalać pojedyncze chwile radości i smutku, aby łapać to, czego brakuje nam na co dzień. Cierpliwie czekamy na to co i kto pojawi się na naszej drodze tak jak rybak czeka na ruch spławika. Kiedy już poczujemy szarpnięcie, wiemy, że przygoda nas znalazła i nie możemy jej teraz puścić. Później odkładamy ją na półkę, oznaczamy etykietką i wracamy do niej za każdym razem, kiedy mamy ochotę przeżyć ją jeszcze raz.

Tak jak łowienie ryb trudno nazwać bezcelowym, tak samo trudno powiedzieć to o podróżowaniu. Droga, nawet pozornie bezcelowa, ma swój wewnętrzny cel ukryty głęboko w nas – dla jednych będzie to mierzenie się z własnymi słabościami, dla innych spełnianie marzeń, dla jeszcze innych – oderwanie się od szarej rzeczywistości. Droga będzie tylko środkiem do osiągania wewnętrznej satysfakcji, spokoju ducha, zapewnienia pożywki dla wewnętrznych rozważań.

O celowości podróży świadczy jeszcze jedno – każda z nich kiedyś się kończy. Niezależnie od tego czy dotrzemy do obranego punku na mapie, czy też zawędrujemy w zupełnie inne miejsce, w końcu zaspokajamy – chociaż na moment – popęd, który gnał nas przed siebie. Nawet Chris McCandless pozostając przez kilka miesięcy w dzikich ostępach Alaski, postanowił w końcu wrócić do miejskiego życia. W jego dzienniku jednym z ostatnich zapisków było stwierdzenie, że znalazł odpowiedź na pytania, które go dręczyły. Nic więcej nie trzymało go w opuszczonym wraku autobusu opodal Parku Narodowego Denali i zdecydował się wrócić do cywilizacji. Jego dwuletnia, pozornie bezcelowa tułaczka miała swój głęboko ukryty cel, który udało mu się osiągnąć i pozwolić zakończyć wędrówkę.

Powrót do Bostonu, 30 IX 2011 r.

Do Bostonu dotarłem o ósmej rano. Po porannej toalecie i kawie karmelowej z McDonald’sa postanowiłem wrócić na Freedom Trail i dokończyć wycieczkę po najstarszych zakamarkach Bostonu. Kiedy wyszedłem ze stacji autobusowej, okazało się, że będę musiał zweryfikować swoje plany. Ściana deszczu była tak szczelna, że nie mogłem przebić się wzrokiem na drugą stronę ulicy i dojrzeć sygnalizacji świetlnej, która z pewnością musiała się tam znajdować. Postanowiłem zaczekać, aż pogoda trochę się uspokoi. Przed wejściem, pod niewielkim daszkiem, tłoczyło się kilkunastu turystów z olbrzymimi walizkami, przypadkowych przechodniów spieszących się do pracy i bezdomnych, którzy opuścili swoje posterunki rozmieszczone wokół dworca.

Kiedy tak stałem podszedł do mnie mężczyzna o śniadej cerze – wyglądał na Portorykańczyka, chociaż nigdy wcześniej nie spotkałem żadnego. Miał przekrwione oczy, a żłobki zmarszczek na jego twarzy były nienaturalnie głębokie. Ubrany był w biały podkoszulek z napisem Punks not dead. Its Just restin’. Przedramiona miał całe pokłute, a w zgięciach łokci utworzyły mu się dwa wielkie strupy.
– Deszcz. Pierwszy raz od kiedy tu jestem – odezwałem się do niego pierwszy. Przywykłem już do rozmów z ludźmi ulicy. Poniekąd byli mi bliżsi niż ci, których nazwalibyśmy „zwyczajnymi”.
– Najlepszy na świecie – odpowiedział Portorykańczyk. – Chcesz go kupić? Jak dla ciebie – pięć dolarów.
– Dolar – wyciągnąłem z portfela ostatni banknot. Teraz miałem już tylko kartę kredytową z kilkunastoma dolarami na koncie.
– Wiesz co? – uśmiechnął się, a ja zauważyłem, że brakuje mu kilku zębów. – Niech będzie dolar, wyglądasz mi na przyjemnego faceta.

Portorykańczyk okazał się być bardzo rozmowny. Chyba był nieco zaskoczony moim nastawieniem – zapewne oczekiwał, że spławię go krótkim „sorry, no coins”. Ale podróż uczy szanować drugiego człowieka. Sam otrzymywałem pomoc od wielu ludzi, o różnej zamożności i różnych motywacjach, a mogąc samemu wyciągnąć pomocną dłoń – byłem podwójnie uradowany. Chociaż w niewielkim stopniu mogłem odwdzięczyć się za wszystko to, co spotkało mnie podczas kilku tygodni bycia w drodze, której przebycie nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc nieznajomych.

– Wiesz jak to jest być uzależnionym? – zapytał mnie ni stąd ni zowąd Portorykańczyk odsłaniając przedramiona i pokazując zgięcia łokci. Najwyraźniej musiał się z kimś podzielić tym, co go wewnętrznie zżerało, a byłem prawdopodobnie jedyną osobą od bardzo długiego czasu, która nie odwracała się na widok jego zniszczonego narkotykami ciała. Kiwnąłem niewyraźnie głową, a on kontynuował.
– Niewiele wiem o życiu, ale o tym wiem wszystko – dotknął delikatnie swoich pokłutych rąk. – Być uzależnionym… Ludzie mówią, że wiedzą, że rozumieją… It’s crap. Wiesz jak to jest kiedy ktoś częstuje ciebie ciastkiem, a ty nie potrafisz wziąć jednego, tylko chwytasz całymi garściami? – spojrzał mi w oczy. Miał bladoniebieskie, wyblakłe tęczówki, jakby ktoś wyprał je w tanim wybielaczu. – Ile tylko możesz pomieścić w swoich dłoniach? Ile tylko możesz objąć wzrokiem?

Patrzyłem na niego nie wiedząc co odpowiedzieć, ani jak się zachować. Kiwnąłem tylko przecząco głową i czekałem co będzie dalej. Portorykańczyk zaczął przeklinać Boga, że ten nauczył ludzi gotować heroinę i palić crack. Po chwili uspokoił się, powiedział coś do mnie, czego nie zrozumiałem (może po hiszpańsku?), poklepał po ramieniu i odszedł. Stałem z niewyraźną miną zdezorientowany całą tą sytuacją.

Z odrętwienia wyrwał mnie kobiecy głos: – Hej, stałam tam przez cały czas i obserwowałam twoją rozmowę z tym facetem.
Obróciłem się. Przede mną stała niewysoka dziewczyna w długich, kręconych blond włosach i z dużym plecakiem na ramionach. Prawie tak dużym jak mój.
– Wyglądasz jakbyś miał dużo do opowiedzenia – wskazała na mój plecak. – Poczułam, że muszę do ciebie podejść i zagadać. Jestem Veela – podała mi rękę.
– Lukasz – uścisnęliśmy sobie dłonie. Nie bardzo wiedziałem co więcej powiedzieć, dlatego czekałem aż Veela będzie kontynuowała rozmowę.
– Skąd jesteś i jak długo już podróżujesz?
– Z Polski. A w USA jestem już… czwarty miesiąc – policzyłem szybko w myślach.
– Ha, a ja niedawno wróciłam z dwumiesięcznej wędrówki po Europie! Polski nie odwiedziłam, najdalej na wschód zajechałam do Niemiec.
– Great! I co sądzisz o naszym małym kontynencie?
– Hmmm… Życie toczy się nieco inaczej niż tutaj. No i w Europie czuć historię. To co u nas uchodzi za stare, zabytkowe, ma nie więcej niż 150-200 lat, a u was są budowle i obrazy sprzed tysiąca lat. Dla nas to trochę jak podróż w czasie.
– Heh, dla mnie jest dokładnie na odwrót. Często macie tutaj taką pogodę? – spytałem wskazując na wodospad deszczu, który spadał z dachu dworca na ulicę.
– Październik za pasem, teraz będzie tak coraz częściej… Poza tym ten rok jest wyjątkowo deszczowy i huraganowy. Jeżeli chcesz ładną pogodę, zapraszam do siebie – rodzice mieszkają w Kolorado. Do Bostonu przyjeżdżam tylko na studia.

Veela studiowała fotografię artystyczną w niewielkim miasteczku Amherst blisko Bostonu. Tę samą uczelnię ukończył Jon Krakauer, autor słynnego reportażu „Into the Wild”, który zainspirował wielu zwykłych ludzi do wyjścia na drogę i ruszenia przed siebie. Dziennikarz zrekonstruował w niej wielomiesięczną tułaczkę Chrisa McCandlessa. Po ukończeniu studiów zdecydował się zerwać wszelkie kontakty ze znajomymi, rodziną i poszukać odpowiedzi na dręczące go pytania. Jego domem stała się droga, a przyjaciółmi – ludzie, których spotykał.

Veela nie mogłaby studiować na bardziej odpowiedniej uczelni. Wymieniliśmy ledwie kilka zdań i od razu znaleźliśmy wspólny język. Opowiadaliśmy sobie historie z naszych podróży, śmialiśmy się i zupełnie straciliśmy poczucie czasu. – Cholera, zaraz mam autobus! – Veela przerwała historię, którą mi właśnie opowiadała. Zachwycała się Włochami i architekturą Florencji. – Za chwilę odjeżdża, muszę lecieć. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Szerokiej drogi!
– Jasne, tym razem w Europie! Do zobaczenia – miałem dziwne wrażenie, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

Znikając w głębi ponurego dworca Veela pomachała mi jeszcze na pożegnanie. Odwzajemniłem gest i zwróciłem się w stronę miasta. Chociaż deszcz cały czas padał, słońce teraz jakby bardziej świeciło.