USA 2011: Plany są po to, aby je zmieniać

Podróż ma to do siebie, że lubi zaskakiwać w najmniej spodziewanym miejscu i czasie. Mnie zaskoczyła w trakcie wykonywania jednej z najmniej porywających czynności na świecie – zmywania garnków ubrudzonych hummusem (nieznany mi dotąd hummus nieco mnie początkowo intrygował, ale po tym jak odkryłem, że w zmywaniu zachowuje się jak kuskus, cała zabawa stała się nudna i przewidywalna). Przy okazji pobytu na campie (nieuważnym bądź nowym czytelnikom przypominam, że wyjechałem do USA w ramach programu work&travel) poznałem grupę przyjaciół, z którymi od kilku tygodni praktycznie się nie rozstajemy. Nietrudno się było domyślić, że ktoś prędzej czy później wysunie propozycję wspólnych wojaży, na którą – jak że by inaczej – wszyscy przystaną. Tak też się stało i oto 29 sierpnia wyruszamy w pięciu (trzech włóczykijów i dwie globtroterki) do parku narodowego Great Smoky Mountains.

Moje plany wzięły w łeb – nie podążę szlakiem Jacka Kerouaca (choć z pewnością poszukam jego śladów na swojej drodze), uda mi się za to odłożyć o trzy tygodnie w czasie moment, w którym będziemy musieli się pożegnać. Nie ukrywam, że będzie mi brakowało codziennych rozmów przy śniadaniu, toastów na cześć każdego, kogo imię usłyszeliśmy po raz pierwszy, nagminnych żartów z trybu pracy życia Justyny (ochrzciliśmy ją Hermioną, zgadnijcie dlaczego?), undergroundowego gotowania niekoszernych potraw w żydowskim ośrodku, zakładania spadających łańcuchów na rowery, nocnego surfowania po Internecie, śpiewów Sebka, opowieści o Sanczu (najmądrzejszym psie na świecie), a nawet spania z otwartymi oczami Icka Tomka (serio, umie spać z otwartymi oczami!). Nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć się nadchodzącym miesiącem, który spędzę w doborowym towarzystwie i – mam nadzieję – jeszcze piękniejszych miejscach.

Pracę kończymy 29 sierpnia w Ortonville (Michigan), skąd musimy się przedostać do Gatlinburga (Tennessee) będącego bramą Smoky Mountains, najczęściej i najchętniej odwiedzanych gór w USA (9 mln turystów rocznie). Dzięki wspomnianej już Hermionie udało nam się zarezerwować w przed-przed-przedsprzedaży przejazd liniami autobusowymi z Detroit (Michigan) do Knoxville (Tennessee). Po drodze zatrzymamy się na noc w Pittsburghu, kilka godzin spędzimy również w Waszyngtonie DC. Całość (ponad 1000 mil) wyniosła nas jedynie 10,50 dol. (dla porównania – skrzynka najtańszego piwa w Walmarcie kosztuje 15 dol.). Etap Knoxville-Gatlinburg (ok. 40 mil) pokonamy natomiast za darmo, co okazało się możliwe dzięki uprzejmości jednego z couchsurferów.

Po trzech dniach wspinaczki w Smoky Mountains kierujemy się do Wielkiego Kanionu. Transport powierzyliśmy sprawdzonej marce – Greyhoundowi, który wyniósł nas już nieco więcej, bo 100 dol. Podróż z Knoxville do Flagstaff (Arizona) zajmie nam ponad 12 godzin. Na miejscu mamy zarezerwowane już pole namiotowe (tak, zgadliście – dzięki Hermionie) w cenie 18 dol. za dobę. Co ciekawe, w Ameryce nie płacimy ani za rozbicie namiotu, ani od ilości jego mieszkańców, a za miejsce namiotowe, którego rozmiary zazwyczaj są takie, że można na nim spokojnie pomieścić dwie standardowe dwójki. W Wielkim Kanionie spędzimy cztery dni, których organizacja jeszcze przed nami.

Niestety pożegnanie z Wielkim Kanionem będzie oznaczało również rozstanie naszej piątki. W dalszą drogę ruszam z Tym-Co-Śpi-z-Otwartymi-Oczami. Ruszamy w kierunku San Francisco, a po drodze spróbujemy zahaczyć o Las Vegas i Dolinę Śmierci. Ile z naszych planów uda się zrealizować, zależy od szczęścia i uprzejmości amerykańskich kierowców, gdyż z Arizony do Kalifornii będziemy podróżowali autostopem (ok. 800 mil). W ukochanym mieście bitników spędzimy niemalże tydzień, w trakcie którego z pewnością wybierzemy się na wycieczkę do Alcatraz (reklamowaną jako „Best Tour of the Bay Area”). Ważnym punktem wyprawy jest również całonocny rajd po lokalnych barach, gdzie mamy nadzieję zaznać atmosfery, która tak zauroczyła bitników. Sprawy noclegów jeszcze nie rozwiązaliśmy, aczkolwiek mamy nadzieję na zorganizowanie couchów (utrzymujemy kontakt z couchsurferką, która zaoferowała nam na razie jeden nocleg).

Co dalej? Zobaczymy:)

Żegnając się z moim ośrodkiem Tamarack Camps, udało mi się uzyskać od szefowej podsumowanie naszej dwumiesięcznej pracy. Jako, że do wyobraźni najlepiej przemawiają liczby, przytoczę kilka z nich:

  • zaserwowane posiłki – 133 498
  • zrobione kanapki z serem (tzw. grilled cheese) – 11 351
  • ugotowane piersi kurczaka – 10 640
  • ilość startego sera – 2283 funty, co dało razem 1226 pizz
  • ilość zrobionego ranchu (takiego sosu sałatkowego) – 168 galonów
  • ilość zużytych kartonów jajek na jajecznicę (tak, jajka mamy już rozbite i popakowane w kartony) – 724
  • ilość opróżnionych koszy na śmieci – 2040
  • pomyte tacki (czyli talerze) – 115 780
  • pomyte sztućce – 130 000
  • przygotowany sok pomarańczowy – 3 072 galonów