Autokary firmy Greyhound wydają się być nieodłącznym atrybutem amerykańskich autostrad. To właśnie Szary Pies jako jedyny autobusowy przewoźnik połączył oba wybrzeża, jest też niekwestionowanym liderem wśród przewoźników obsługujących poszczególne stany. Niestety w parze nie idzie jakość świadczonych usług, o czym miałem okazję wielokrotnie się przekonać.
Rozpoczynając wywód o Greyhoundzie, należy zaznaczyć, że jakość usług świadczonych przez amerykańskiego przewoźnika zależy od stanu, po którym przyjdzie nam się poruszać. Dlatego też, pod względem greyhoundowym, USA można podzielić na dwie części – Wild South i resztę kraju. Nie wiem na ile moje doświadczenia można odnosić do całokształtu usług amerykańskiego przewoźnika, ale fakty są takie, że przemierzyłem Tenneessee, Arkansas, Teksas, Nowy Meksyk i Arizonę (prawie 2000 mil) i mimo najszczerszych chęci i pozytywnego nastawienia, miewałem chwile zwątpienia.
Wystartowałem z Knoxville, TN i już na początku autokar zanotował około godzinne spóźnienie. Ok, no problem, bro. Czymże jest godzina w obliczu wieczności 40 godzin? Zresztą godzinne spóźnienie nie miało większego znaczenia – oto za chwilę miałem wygodnie rozsiąść się w fotelu, wyciągnąć netbooka i podłączyć się do Internetu, który jak reklamowały rozwieszone na całej stacji plakaty – znajduje się w każdym autokarze. I tutaj kolejne rozczarowanie – mimo, że podczas podróży kilka razy zmienialiśmy autobusy, w żadnym z nich nie było Internetu, ba, w niektórych nie było nawet gniazdek, które zgodnie z informacjami w ulotkach i na plakatach – również znajdują się w każdym autobusie. There’s a little problem, bro. Ale na pewno znajdę Internet na stacji przy okazji postojów. I kolejne rozczarowanie – mimo, że zatrzymałem się w trakcie drogi na kilku greyhoundowych stacjach, na rzadko której był Internet, a jeżeli już był to prędkość transferu nie pozwoliła mi załadować poczty przed odjazdem. Tyle było pożytku z „free wi-fi”. There’s a problem, bro. Ale nie załamuję się – jak będę miał przesiadkę, podłączę się do sieci na dworcu. I – jakże by inaczej – kolejne rozczarowanie. Przesiadki miałem w Dallas (Internet niby był… bardzo niby), Albuquerque (Internetu brak), a przy okazji dalszych podróży w Portland, OR (również brak). True story, bro.
Tyle z cech wspólnych – cała reszta facilities oferowanych przez Greyhounda czyni z Południe USA i reszty kraju dwa bieguny.
Oh baby, baby, it’s a wild South
Podróż Greyhoundem na południu USA jest z pewnością idealnym sposobem na poznanie lokalsów. Coś jak wagony płackartnyj w Kolei Transsyberyjskiej czy train-surfing w Soweto. Galeria postaci, jaka przewinęła się podczas mojej dwudniowej przejażdżki była naprawdę niepowtarzalna – redneck odziany w moro od stóp do głów i z wąsami do ziemi, samotny hiker, który z powodu kontuzji kolana przez kilka dni nie mógł wydostać się z gór, instalator klimatyzacji z polskimi korzeniami, ćpuny, zdezelowane prostytutki, byli więźniowie (tak wywnioskowałem po tatuażach sprawiających wrażenie grypserskich), pospolite pijaczki, imigranci ze wszystkich stron świata i garstka turystów. Tych ostatnich było najmniej – dość powiedzieć, że podczas przesiadki w Teksasie byłem (wraz z kompanami podróży) jedynym nie-Amerykaninem/Meksykaninem. I skoro już przy przesiadce jesteśmy, muszę poświęcić trochę miejsca Amarillo w Teksasie. W tej stosunkowo niewielkiej mieścinie już po raz ostatni miałem zmienić autokar na mojej drodze do Flagstaff, AZ. Przesiadka rzeczywiście była, ale nie obyło się bez komplikacji. W Amarillo wysiadłem około północy, a już o trzeciej nad ranem miałem ruszyć dalej, do Arizony i Wielkiego Kanionu. Krótka drzemka, toaleta, frytki z ketchupem, papierosek jeden, drugi i jakoś by zleciało…
Jak się później okazało, wyruszyłem stąd nie po trzech, a po dwunastu godzinach, a gdyby nie usilne prośby i starania pasażerów, być może przyszłoby mi czekać dużo dłużej. Jak poinformowała obsługa stacji powodem przymusowego pobytu w Teksasie była awaria autokaru, a jako że firma nie miała żadnych zapasowych pojazdów (sic!) musieliśmy czekać na następny wolny autokar jadący w stronę Flagstaff. Szybko się okazało, że kolejne autobusy są wypchane po brzegi i chcąc nie chcąc, nowy dzień przywitałem wegetując na dworcu w towarzystwie sfrustrowanych pasażerów. Notabene przymusowy postój okazał się doskonałą okazję do zaprzyjaźnienia się z lokalsami – w końcu nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg Greyhound.
W tymże samym Amarillo, podczas kilku godzin spędzonych na dworcu (który nawiasem mówiąc trudno dworcem nazywać, bardziej przypominał plac rozbiórki) doszedłem również do wniosku, że jestem jednym z nielicznych, który nie mówi po hiszpańsku. Duża część towarzyszów niedoli była Meksykanami, dlatego językiem urzędowym na stacji, obok angielskiego, był również hiszpański. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że podczas dalszej podróży, w San Fernando, CA, spotkałem się z absurdalną sytuacją, w której kierowca autokaru szprechał tylko hiszpańsku. Zapytany przez starszą panią „gdzie jest mój bagaż?!” nie bardzo potrafił jej wytłumaczyć, że się zgubił i dopiero mediacja dwujęzycznych pasażerów pomogła załagodzić konflikt (a przy okazji ustalić, że bagaż dojedzie innym autobusem następnego dnia).
Na koniec jeszcze dwa słowa o wodzie. W całym kraju znajdują się źródełka wody pitnej, w których za darmo można ugasić pragnienie i napełnić butelkę na resztę dnia. Raz można natrafić na bardziej chlorowaną, raz na mniej, ale generalnie zawsze jest co w usta wlać. W Teksasie i Nowym Meksyku takowe źródełka również się znajdowały, jednak woda na tamtejszych dworcach plasuje się z całą pewnością w czołówce najgorszych płynów, jakie przyszło mi w życiu wlewać do gardła. Ciepła, z lekkim posmakiem stęchlizny, do tego porządna dawka chloru. Na całe szczęście problemów żołądkowych nie wywołuje, ale proponuję zaopatrzyć się w wodę na wcześniejszych etapach podróży.
Reszta kraju
Na Południu wolna amerykanka meksykanka, z kolei reszta kraju (oprócz południa, zjechałem także całe zachodnie wybrzeże i kawałek wschodniego) wygląda to zgoła inaczej. Punktualność na przyzwoitym poziomie, standard autokarów o niebo lepszy (zawsze spotykałem się z gniazdkami), na dworcach panuje względny porządek, kierowcy potrafią mówić po angielsku (wierzę, że ten spanish bro z San Fernando był tylko wyjątkiem, a nie regułą w usługach przewoźnika), a woda jest możliwa do picia bez zatykania nosa. Niestety w dalszym ciągu brakuje Internetu, zarówno w autobusach, jak i na stacjach. Nawet w Portalnd, największym mieście Oregonu, nie było możliwości podłączenia się do sieci.
Trochę ponarzekałem, ale Greyhound ma również swoje zalety. Duże dworce oferują kompleksową obsługę pasażera poczekalnię, toaletę, charging-station, a także lockersy (przechowalnie bagażu – niestety nie znajdują się one we wszystkich miastach). Ponadto dobra lokalizacja dworców pozwala na (pobieżne) zwiedzenie miasta w przypadku przesiadki. Sam w kilka godzin przebiegłem centrum Waszyngtonu i zdążyłem pstryknąć kilka fotek pod Białym Domem.
Jakaś alternatywa, milordzie?
Jak już wspomniałem Greyhound jest jedynym przewoźnikiem oferującym przejazdy po całym kraju. Jednak planując podróżowanie po wschodniej części USA polecam zapoznać się z ofertą Megabusa. Reklama kusząca biletami za 1$ wcale nie jest bujdą na resorach – na każdy przejazd znajduje się pula jednodolarowych biletów, dlatego kupno z odpowiednim wyprzedzeniem pozwala pokonać trasę Nowy Jork-Boston czy Waszyngton-Knoxville za grosze.
Aby nie było zbyt kolorowo – Megabus oferuje wyjątkowo tanie bilety, ponieważ nie musi utrzymywać żadnej infrastruktury. Rolę dworców pełnią przystanki autobusowe (Filadelfia, Providence, Knoxville), ewentualnie wynajęte parkingi z rozstawionymi namiotami (Nowy Jork, Waszyngton). Jedynie w Bostonie miałem przyjemność skorzystać z terminala na miarę tego greyhoundowego – z siedzeniami i łazienką.
Megabus brak infrastruktury nadrabia jednak standardem autokarów. W każdym z ośmiu autobusów, którymi jechałem, znajdowały się gniazdka, a w dwóch był ponadto Internet (wyjątkowo szybki!). Megabus jest również bardziej punktualny (spóźnił się tylko raz), a na awarię pojazdu firma zareagowała zgoła inaczej niż ich Greyhound – podstawiając autobus konkurencyjnego przewoźnika, którego nazwy już niestety nie pomnę.
Zniechęceni? A może wręcz przeciwnie – zachęceni południowym folklorem? Greyhound ma swoje uroki, największym atutem jest niewątpliwie klientela, ale w porównaniu z cenami konkurencyjnych, lokalnych przewoźników (np. Megabus) jest nieopłacalny. Podobnie niekorzystnie wypada w porównaniu z przelotami samolotowymi, które w USA są dość tanie. Aby nie być gołosłownym – autokar z Seattle do Bostonu kosztuje 220$, podczas gdy samolot można znaleźć już od 160$. Jeżeli zamierzamy dużo jeździć po całym kraju, niezłym rozwiązaniem wydaje się kupno Discovery Passa, który za rozsądne pieniądze umożliwia przemieszczanie się niemalże bez ograniczeń przez dwa tygodnie, miesiąc albo i dłużej.