Archiwa tagu: hiking

Mt. Emei – święta góra

W trakcie dotychczasowej podróży ograniczaliśmy się do miast i ich najbliższych okolic. W końcu przyszedł czas wychylić się nieco bardziej i zaznać uroków chińskiej przyrody. Wybór padł na Mt. Emei, miejsce pielgrzymek wyznawców buddyzmu, a zarazem jeden z największych w okolicy rezerwatów przyrody. Po 150 km jazdy autobusem wysiedliśmy pod bramą świątyni Baguo Temple i ruszyliśmy na trzy dni w góry.

Nocleg w buddyjskim klasztorze po drodze na Mt. Emei
Nocleg w buddyjskim klasztorze po drodze na Mt. Emei

Mt. Emei (3099 m n.p.m.). Najwyższa z czterech świętych gór buddyzmu, miejsce pieszych pielgrzymek tysięcy Chińczyków i jedno z najpopularniejszych miejsc turystycznych w Syczuanie (oczywiście wpisane na listę UNESCO). Dojazd z Chengdu kosztował nas 50 juanów (ok. 25 zł), a wejście do parku narodowego, w którym znajduje się szczyt – 80 juanów (bilet studencki, normalny to koszt 150 juanów). Szlak inaczej niż w Europie składa się w całości ze schodów (oczywiście poza nielicznymi płaskimi odcinkami), dlatego wspinaczka jest nieco prostsza, a więcej wysiłku wymaga za to schodzenie. Na szczyt prowadzi 52-kilometrowa trasa, na której można przenocować w jednej z buddyjskich świątyń bądź prywatnych kwater oferowanych przez miejscową ludność. Szczególnie polecamy odcinek rozpoczynający się od świątyni Wannian Temple, gdzie ruch jest niewielki, a świątynie wyjątkowo malownicze. Problem zaopatrzenia w jedzenie i wodę rozwiązują snack bary i straganiki rozstawione co około pół kilometra. Oczywiście ceny rosną wraz z wysokością i w okolicach szczytu półlitrowa butelka wody dobija do bariery 10 juanów (5 złotych). Warto również pamiętać, że Chińczycy nie znają naszego europejskiego chleba, praktycznie nie jadają czekolady, więc w górach kupimy co najwyżej nudle, tofu i mięsne przekąski. Tylko w jednym miejscu udało mi się znaleźć chiński chleb (nieco większa pyza/kluska na parze), który jest smaczny, pożywny i do tego tani (3 juany za jeden chlebek).

Morze chmur i buddyjskie halo. Dwa zjawiska atmosferyczne, których wypatrują wszyscy wspinający się na Mt. Emei. Szczególnie spektakularne jest pierwsze z nich – po przedarciu się przez kilkusetmetrową warstwę chmur na szczycie aż po horyzont roztacza się widok na tzw. „morze chmur”. Nam niestety nie dane było to zaobserwować, gdyż chmury spowijały również sam wierzchołek Mt. Emei. Według lokalnych przewodników najlepszymi porami na zaobserwowanie tych zjawisk są godz. 9-10 oraz 15-16.

Świątynie. Obok religijnych, spełniają również wiele bardziej przyziemnych funkcji – począwszy od zakwaterowania, przez wyżywienie, na toalecie kończąc. Na szlaku znajduje się kilkanaście takich świątyń i w większości z nich możliwy jest nocleg za ok. 20-30 juanów (10-15 zł), a z dostępnością miejsc nie ma najmniejszych problemów. Co prawda odźwierny może nam początkowo oferować nocleg o wyższym standardzie i cenie, ale po krótkim migowym dialogu można wyprosić miejsce na podłodze bądź w 20-osobowym pokoju dla najmniej wymagających pielgrzymów. Nie ma problemów z ciepłą wodą czy toaletą (choć zdarzają się urządzenia sanitarne niesknalizowane typu „dziura w ziemi”), a przy odrobinie szczęścia można liczyć na posiłek z mnichami. Gdzieniegdzie można również spróbować napoju z rozgotowanego ryżu, którym posilają się pielgrzymi wspinający się na szczyt. Ja spróbowałem – w smaku był w porządku, ale już jego przechowywanie (olbrzymia micha bez żadnego przykrycia) było później przyczyną pierwszej rewolucji gastrycznej.

Makaki tybetańskie, czyli wizytówka Mt. Emei i samego Syczuanu
Makaki tybetańskie, czyli wizytówka Mt. Emei i samego Syczuanu

Makaki tybetańskie. W Parku Narodowym Mt. Emei znajduje się małpi rezerwat, w którym dzielą i rządzą makaki tybetańskie. Wiele z nich jest na tyle oswojonych z ludźmi, że pozuje do zdjęć, wchodzi na ręce, oczekując w zamian zapłaty w postaci przekąski z ziaren kukurydzy. Wydaje się, że makaki są niegroźne i pokojowo nastawione, ale w miejscach, gdzie parkowi strażnicy nie dyżurują, małpy rabują nieświadomych turystów z wszystkiego, co tylko znajdą. Wspinając się na górę od czasu do czasu można natknąć się na miejsca, w których porozrzucane są papierki, plastikowe torebki, butelki, szczoteczki do zębów czy strzępki ubrań – można rzec małpie czarne punkty. W jednym z takich miejsc makak o wyjątkowo czerwonej twarzy uparł się, że nie przepuści nas bez żadnego haraczu – wyciągnął z mojego plecaka butelkę z wodą, zdjął zakrętkę i wypił całą zawartość. Stan próbował ją przy tym bohatersko przegonić kilkumetrowym kijem, ale makak tylko obnażył w złości zęby i speszeni oddaliśmy butelkę bez dalszej walki, po czym przemknęliśmy się bokiem. Na dalszą część podróży wypełniliśmy kieszenie zaczepno-obronną amunicją w postaci fistaszków.

Widok na góry Syczuanu
Widok na góry Syczuanu

Autostop. Zejście z Mt. Emei oznaczało 50 km marszu ulicą do najbliższej stacji autobusowej. Jako że ostatni autobus do Chengdu odchodził o godz. 15:00, nastawiliśmy budzik na 5:00 i ruszyliśmy na szlak z samego rana. Szybko stało się jasne, że mimo wyśrubowanego tempa możemy nie zdążyć, dlatego zaczęliśmy łapać autostop. Początkowe próby w europejskim stylu – z wyciągniętym kciukiem – spełzły na niczym, gdyż kierowcy odpowiadali nam takim samym gestem życząc powodzenia. W końcu zaczęliśmy machać rękoma w taki sposób, w jaki na ulicach chińskich miast zatrzymuje się taksówkę i po czterech godzinach (w trakcie których przeszliśmy ok. 16 km) w końcu ktoś się zatrzymał. Okazało się, że życzliwy Chińczyk nie umie ani słowa po angielsku, nie rozumie tego, co my mówimy do niego po chińsku (wymowa chińskich zwrotów jest skomplikowana choćby ze względu na intonację), ale chętnie nas podrzuci. W rezultacie przejechaliśmy z nim 50 km, a dzięki rozmówkom polsko-chińskim dogadaliśmy się, żeby wysadził nas na dworcu autobusowym. Tego samego dnia, przechadzając się nocą po Chengdu, spotkaliśmy Holendra, który przejechał autostopem trasę Pekin-Chengdu (1800 km) i z jego relacji wynikało, że ten sposób podróżowania jest całkiem sprawny pod jednym warunkiem – znajomości języka chińskiego. Sam podróżował z Czechem, który studiował sinologię, w związku z czym dogadanie się z przygodnymi kierowcami nie było dla niego większym problemem.

Północna Słowacja – Tatry, zamki, jaskinie

Każdego roku na majówkę do Zakopanego wybierają się rzesze turystów. W efekcie zakopianka stoi w wielogodzinnym korku, na Krupówkach tłoczą się setki ludzi, a do Doliny Kościeliskiej nie sposób się dostać. Niewiele osób wie, że zaledwie 40 km dalej rozciągają się wyższe, piękniejsze Tatry pośród nich zaś puste i panoramiczne szlaki.

Park Narodowy Wysokie Tatry jest zdecydowanie największą atrakcją, którą trzeba „zaliczyć” będąc na Słowacji. Obszar ten jest bardzo urozmaicony – od pięknych dolin po postrzępione turnie najwyższych szczytów Tatr. Turyści nastawiający się na całodniowe trasy z pewnością nie będą zawiedzeni. Szczególnie godny uwagi szlak to wejście na Koprowy Szczyt. Cała trasa zajmuje niemalże cały dzień, a w czasie wędrówki urozmaicać krajobraz będą nam liczne potoki przecinające szlak, a pod koniec trasy zobaczymy najgłębsze i największe jezioro w słowackich Tatrach –Wielki Staw Hińczowy, który ma 53,7 m w najgłębszym miejscu. Inną ciekawą alternatywą jest wejście na Krywań, której charakterystyczny szczyt uchodzi za symbol słowackiej przyrody. Jest to wyczerpujący i długi szlak (min 4,5 godz.) i pewnym mankamentem jest konieczność powrotu tą samą trasą. Dodatkowo należy pamiętać, że podczas marszu nie ma schroniska, w którym można by było zregenerować siły. Będąc w słowackich Tatrach mamy również możliwość zdobycia najwyższego polskiego szczytu, który po stronie naszych sąsiadów w podejściu jest nieco łagodniejszy. Z Rysów możemy opcjonalnie zejść na polską stronę.

Trasy są bardzo różnorodne pod względem trudności, do niektórych schronisk można dojść nawet asfaltową drogą. Dla osób nie lubiących wysokogórskiego hikingu polecam szczególnie trasę do Popradskiego Plesa, która zajmie nam nie więcej niż godzinę. U celu mamy do dyspozycji restauracje w górskim stylu i punkt wypadowy w wyższe partie Tatr. Jedną z możliwości zobaczenia gór nie męcząc się niemalże wcale jest kolejka górska na Łomnicki Szczyt. Z samego szczytu roztacza się piękny widok, a przełęcz jest dobrym miejscem na obserwacje świstaków. Niestety jest to bardzo droga atrakcja (ponad 20 euro). Dodatkowo trzeba liczyć się z ryzkiem, że z powodu mgły lub niskiego pułapu chmur nic nie zobaczymy, a wcześniej wykupiony bilet nie podlega zwrotowi (w sezonie bilety trzeba wykupić z kilkudniowym wyprzedzeniem. Innym pomysłem jest odwiedzenie Szczyrbskiego Plesa, które miejscowi nazywają słowackim Morskim Okiem. Moim zdaniem nasz wysokogórski staw wypada w porównaniu ze swoim słowackim vis-a-vis nieco gorzej – przede wszystkim dlatego, że nie tłoczą się wokół niego tłumy ludzi i można spokojnie wsłuchać się w odgłosy natury wypoczywając na nadbrzeżnych skałkach.

Słowackie Tatry są również wspaniałym miejscem do obserwacji ptaków charakterystycznych dla różnych partii gór, m. in. rudzików czy muchołówek. Dla przeciętnego pasjonata ornitologii nietrudne będzie wypatrzenie orzechówki, a przy odrobinie szczęścia jest szansa na drozda obrożnego. W pasie kosodrzewiny warto wypatrywać ruchliwej pliszki górskiej, natomiast w wyższych partiach gór można spotkać siwerniaka. Właśnie w słowackich tatrach mamy największe szanse na zobaczenie prawdziwej rzadkości – płochacza halnego. W Polsce występuje jedynie punktowo w Karkonoszach i w Tatrach. Jest to jeden z nielicznych ptaków, który występuje na wysokościach powyżej 2000 m. n. p. m. Osobiście choć się starałem nie udało mi się go zobaczyć.

Po stronie słowackiej mamy również bogatszą faunę. Wpłynęły na to mądre ograniczenia turystyki ze strony zarządu parku narodowego – możliwość wejścia na teren chroniony istnieje jedynie w okresie letnim. Ponadto Tatry po stronie naszych południowych sąsiadów są bardziej rozległe, przez co zwierzęta mają więcej miejsc, w których mogą ukryć się przed ciekawskimi spojrzeniami turystów. W związku z tym w tamtejszej części Karpat o wiele liczniej występują kozice, świstaki, a nawet niedźwiedzie brunatne. Te ostatnie można zobaczyć nawet w pobliżu miejscowości, czego byłem świadkiem – gospodyni agroturystyki, w której nocowałem wbiegła któregoś dnia na korytarz z sensacją, że przed chwilą minęła samochodem niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem.

Szata roślinna Słowackich Tatr ulega obecnie bardzo głębokim przemianom. Porastające góry lasy zostały zniszczone niemal doszczętnie podczas wielkiej wichury w 2004 roku. Paradoksalnie skutki tego żywiołu nie są oceniane jako katastrofa przyrodnicza – zdmuchnięte bowiem zostały sztuczne lasy posadzone przez człowieka, a na ich miejsce wkroczyła naturalna przyroda. Władze słowackie podjęły odważną decyzję sprzeciwiającą się poglądom o potrzebie zalesiania terenów chronionych i zdecydowały się poczekać aż natura sama odbuduje roślinność. W efekcie w partiach górnego i dolnego regla utworzyły się nieznane przedtem w Tatrach krajobrazy otwartych przestrzeni i różnorodnych terenów drzewiastych.

Poza górami…

Historia Słowacji sprawiła że w kraju tym są liczne zamki, w znakomitej większości wybudowane przez Habsburgów. Są one w większości tak dobrze zachowane, że fanatycy średniowiecza z pewnością nie będą musieli zbytnio wysilać swojej wyobraźni, aby przenieść się w tamte czasy. Warownie są bardzo różnorodne – od największego w środkowej Europie Zamku Spiskiego, do niewielkiej, usytuowanej na stumetrowej skarpie Twierdzy Orawskiej. Podczas wizytowania te ostatniej można poruszać się tylko z przewodnikiem, który przypada na piętnastoosobową grupę. Na Zamku Spiskim nie ma już takiego wymogu, a dodatkowo można wykupić elektroniczny przewodnik, dzięki któremu poznamy historię i legendy związane z tym miejscem (również w języku polskim). Ceny za zwiedzenie zamku wahają się od dwóch do pięciu euro.

Słowacja oprócz gór i zamków oferuje nam również piękne jaskinie – geolodzy naliczyli ich aż 5350. Niestety dla turystów udostępniono tylko 12 z nich. Na szczególną uwagę pod względem oryginalnych form skalnych zasługuje Ochtińska Jaskinia Aragonitowa, w której możemy popatrzeć na aragonitowe formacje – niewielkie formy skalne przypominające jeżowce. Są one unikalne w skali światowej – poza Słowacją, można je jeszcze podziwiać w USA, Brazylia czy Włoszech. Dzięki aragonitowym impresjom, jaskinia została wpisana na listę UNESCO. Dla osób nie interesujących się skałami ciekawszą alternatywą będzie Jaskinia Domica, w której można przepłynąć się po podziemnej rzece Styks. Zwiedzanie jaskiń jest odrobinę droższe niż odwiedzanie zamków – ceny wahają się od czterech do siedmiu euro. Aby uwiecznić na zdjęciach ten niewątpliwie piękny podziemny świat należy dopłacić aż 10 euro.

Znaną atrakcją na Słowacji są również termy i aquaparki, z Tatralandią na czele. Większość term na Słowacji oferuje gorące baseny zawierające leczniczą wodę, jednak aquaparki takie jak Tatralandia dają możliwość skorzystania z najróżniejszych basenów i zjeżdżalni, a także atrakcji niezwiązanych z wodą. Nietrudno się domyślić, że jest ona mocno przereklamowana.

Sieć transportu publicznego jest na Słowacji bardzo dobrze rozwinięta szczególnie w sąsiedztwie Parku Narodowego Wysokie Tatry, dzięki czemu nie ma potrzeby korzystania z własnego samochodu. Najpopularniejsza jest kolejka, której liczne przystanki znajdują się we wszystkich miejscowości w sąsiedztwie Parku oraz przy szlakach wiodących w głąb Parku. Kursuje ona co pół godziny od rana aż do 22:00, a bilety na jednorazowy przejazd kosztują nie więcej niż dwa euro. Nie ma również problemu aby dostać się do Polski – z wielu miejsc regularnie kursują busy do Zakopanego.

Podróżując po Słowacji autostopem możemy przejść przez spore męczarnie. Pomimo tego, że Słowacy są bardzo otwarci i sympatyczni nie za bardzo rozumieją idee autostopu. Rzadko natkniemy się na osobę chętną do podwiezienia dodatkowego pasażera, a nawet jeśli już taka się trafi, to możemy zostać wysadzeni na kompletnym odludziu gdzie utkniemy na dobrych kilka godzin. Ponadto jest tam niezmiernie ciężko złapać stopa po zmroku. Jeżeli tylko przejeżdżamy przez ten kraj to najlepszym rozwiązaniem będzie zabrać się polskim lub rumuńskim tirem. Jednym z miejsc gdzie mamy dużą szansą złapać jakąś ciężarówkę jest Barwinek.

CouchSurferów na Słowacji jest niewielu – w samej Bratysławie lewdie ponad 800. W mniejszych miejscowościach o konapę jeszcze trudniej, ale zawsze pozostaje rozbicie namiotu na dziko. Jeżeli jednak chcemy spędzić trochę czasu w Parku Narodowym Wysokie Tatry i zaznać gościnności miejscowych, najbliższy checkpoint dla CouchSurferów znajdziemy w Popradzie (20 kilometrów od Parku), a i tam CouchSurferów jest zaledwie 75.

Na Słowacji podobnie jak CouchSurfing słabo rozwinęły się organizacje zapewniające kwaterę w zamian za pracę. Miejsc pracy zorganizowanych przez WWOOF jest w całej Słowacji zaledwie cztery: dwa w Preszowie i po jednym w Koszycach oraz Bańskiej Bystrzycy. Inny ciekawy host znajduje się w okolicach Myjavy, gdzie na zakwaterowanie zapracujemy sobie oporządzaniem zwierząt hodowlanych.

Autor: Mikołaj Szoszkiewicz