W ostatnich latach Gruzja jest jedną z najchętniej wybieranych przez Polaków wakacyjnych destynacji. Nic dziwnego – przyjaźń polsko-gruzińska zacieśniona przez Lecha Kaczyńskiego i Micheila Saakaszwiliego, brak ograniczeń wizowych (polscy obywatele mogą przebywać na terenie Gruzji bez wizy do 360 dni) i zapierające dech w piersiach widoki z przekraczających pięć tysięcy metrów Kazbegi czy Shkhara to wystarczające powody, aby odwiedzić ten niewielki kraj wciśnięty między Kaukaz a Morze Czarne.
O ile jednak przez ostatnie lata pięknem Gruzji zachwycali się Polacy i Izraelczycy (Żydzi od zawsze żyli w symbiozie z prawosławnymi Gruzinami, a w czasach średniowiecza Gruzja była obok Polski jedynym królestwem, w którym panowała tolerancja religijna), o tyle dzisiaj zainteresowanych przybywa – na nadmorskie plaże przyjeżdżają Rosjanie, Ukraińcy, Francuzi, Włosi, Niemcy, a nawet Amerykanie czy Australijczycy. Najwięcej pieniędzy zostawiają jednak Turcy, dla których Gruzja jest krainą rozpusty – alkohol i papierosy kosztują tutaj dwu-, trzykrotnie mniej, a pogranicze usiane jest kasynami, których funkcjonowanie w Turcji jest zakazane.
Jednym z kierowców, który podwiózł mnie przy okazji łapania autostopu na południe kraju był gruziński ex-ambasador, a dzisiaj jedna z głów decyzyjnych w dużej firmie hotelarskiej, Erosi Kicmariszwili. Gruzin pokazał mi Batumi, które jego zdaniem w przeciągu trzech-czterech lat zmieni się w Las Vegas nad Morzem Czarnym. Choć początkowo wydawało mi się to mrzonką i pobożnym życzeniem, po przejażdżce ulicami miasta zmieniłem zdanie. W mieście królują luksusowe cztero- i pięciogwiazdkowe hotele, których wnętrza wyłożone są czerwonymi dywanami, klamki mienią się złotem, a nad głowami ciążą rozłożyste kryształowe żyrandole. Na wybrzeżu spomiędzy hotelowych kompleksów wyrastają biurowce, które widziane z oddali zapewne mają przywodzić na myśl nowojorski Manhattan. Nadmorska promenada obsadzona jest palmami, a na plażach znajdują się bary stylizowane na hawajskie baraki budowane z trzciny. Trudno jednak porównywać Batumi z Las Vegas, Nowym Jorkiem czy Hawajami, skoro miasto wciąż otaczają wsie, w których co drugi mieszkaniec rozwiesza mokre kalesony na sznurkach zawieszonych między blokami, a po ulicach chodzą krowy i biegają kury.
Obok Batumi równie prężnie rozwija się inny nadmorski kurort – Poti. Również tutaj firmy hotelarskie inwestują miliony w najbardziej luksusową infrastrukturę, która ma przyciągnąć rosyjskich i ukraińskich oligarchów, bogatych Europejczyków, a także Turków zamierzających dać upust swojemu id. Jak powiedział mi gruziński ex-ambasador, tego lata do kraju udało się ściągnąć wszystkie największe rosyjskie gwiazdy pop, a rok wcześniej koncert dał Enrique Iglesias. A kojarzycie Natalię Lesz, naszą rodzimą gwiazdkę pop? Po premierze piosenki „Batumi” rząd Gruzji zaprosił ją nad Morze Czarne, sfinansował produkcję teledysku, a także przyznał honorowe obywatelstwo.
Batumi i Poti zmieniają się w centra rozpusty, natomiast pobliska Swanetia upodabnia się do alpejskich kurortów narciarskich rodem z Austrii czy północnych Włoch. W stolicy regionu, ledwie kilkutysięcznej Mestii, wciąż razi dysproporcja między nowowybudowanym stylowym rynkiem a rozpadającymi się chałupami i sunącymi po ulicach Uazami, Komazami czy Ładami, jednak kierunek zmian jest został wytyczony – w przeciągu kilku lat ma powstać tutaj kompleksowa turystyczna infrastruktura, z której odwiedzający będą mogli korzystać zarówno latem, jak i w zimie. Mieszkańcy Swanetii wyprzedzili fakty i już teraz podnieśli ceny za proponowane usługi – przeciętny koszt noclegu z posiłkiem w pensjonacie to 40 lari (ok. 80 zł), który można obniżyć dwukrotnie targując się i zapewniając, że niepotrzebne nam łózko, skoro mamy karimatę, niepotrzebna pościel, ponieważ wzięliśmy ze sobą śpiwór itp. Niemniej w cenie 20 lari otrzymujemy zaledwie dach nad głową – prysznic jest dodatkowo płatny, toaleta może być zarówno elegancka i czysta, jak i okazać się zwykłą dziurą w ziemi, a ogrzewanie, mimo temperatur zbliżających się niebezpiecznie blisko zera, trafiło nam się tylko raz.
Równie kosztowną usługą w Swanetii jest autostop. Przejazd najpopularniejszą trasą z Mestii do Ushghuli (ok. 46 km drogą, której podołają tylko jeepy i niezniszczalne sowieckie bolidy) to koszt 200 lari (od czasu do czasu jakiś frasobliwy kierowca zażyczy sobie jedynie 150 lari), a transport z położonego u podnóży Kaukazu Zugdidi do Mestii wiążę się z wydatkiem co najmniej 15 lari. Podwózki na krótsze dystanse zazwyczaj wiążą się z mniejszymi bądź większymi opłatami, w związku z czym nie pozostaje nic innego jak liczyć na turystów z Europy. Ja miałem szczęście, że natknąłem się na dwóch Izraelczyków, którzy wypożyczonym jeepem wracali z Ushghuli do Mestii i nie dość, że podrzucili mnie do miasta, to jeszcze zaprowadzili do pensjonatu, w którym właścicielka, sześćdziesięcioletnia Pani Guledani, na pytanie „Skolko eta stoit?” odpowiedziała „You can pay, how much you have”.