charlie hebdo

W dzisiejszych czasach rysowanie jest naprawdę ryzykownym zajęciem

– Rozwal mu łeb – z zaciśniętych ust Toufika pociekła strużka śliny zmieszanej z hamburgerowym tłuszczem. Przed akcją wpadli do McDonald’sa i omal nie rozwalili sprzedawcy, który podał im bułkę lewą ręką. Drugi raz, już trzymany na muszce, sprzedawca zadbał, żeby wszystko było halal, czyli na tip-top.

– Ale szefie, on coś mamrocze, żebyśmy najpierw zajrzeli do tamtego pokoju – Dzamal wskazał brodą trzymając skuloną sylwetkę na muszce swojego kałasznikowa.

– I co tam znajdziemy? Kredki? – roześmiał się Toufik, ocierając przy tym usta.

– Kolegium redakcyjne – wykrztusił mężczyzna w ciemnej żakardowej marynarce z kwiatowym wzorem. Za uchem miał zatknięty ołówek, który przechylił się do tyłu, kiedy upadał na ziemię. Leżał u stóp wysokiego mężczyzny o arabskich rysach, który z niewiadomego powodu postanowił zrobić sobie przerwę w strzelaninie. – Zajrzyjcie tylko i wszystko się wyjaśni – spróbował sie podnieść, ale Dzamal przytrzymał go butem upewniając się, że zamówione specjalnie na tę okazję glany z podeszwami w półksiężyce odcisną się na jego policzku.

– Lepiej niech to będzie coś ważnego – Toufik zmierzył mężczyznę wzrokiem, jakim zwykł przewiercać wszystkich Żydów, ateistów i homoseksualistów. Przeszedł przez pokój potykając się o ciało ubranego w ciemny uniform ochroniarza i zapukał do drzwi. – Jeżeli to kolejny żart waszej redakcji, to pożałujesz.

Uchylił drzwi, które zaskrzypiały złowrogo.

– No, w końcu jesteście – usłyszał z ciemnego wnętrza.

– Niechaj się stanie światłość – dodał inny głos, a pokój momentalnie wypełnił się blaskiem, tak że Toufik musiał mrużyć oczy, aby cokolwiek widzieć.

– I stała się światłość – zawtórował starszy mężczyzna w białej czapeczce zatkniętej na końcu głowy. – Ile jeszcze razy będziesz sprawdzać, czy znam twoją książkę na pamięć? – uniósł wysoko brwi w wymownym geście.

Przy okrągłym drewnianym stole siedziało na skórzanych fotelach czterech facetów: oprócz tego w białej czapeczce, byli jeszcze dwaj staruszkowie – ubrani w identyczne niebiesko-białe tuniki, ale jeden z białą, a drugi z czarną brodą, a także niewysoki młodzieniec w białej koszulce z wielbłądem i grzywką pociągniętą żelem.

– Witaj, młodzieńcze. Musimy pomówić – czarnobrody wskazał jedyne wolne krzesło.

– Zaraz wracam, Dzamal – mruknął Toufik, po czym przymknął drzwi. – Kim jesteście? Rozwalić was od razu czy chcecie przed śmiercią nawrócić się na prawdziwą wiarę? – przyjął pozę, jaką zwykł przyjmować w takich sytuacjach, czyli szeroko rozstawił nogi, a ręce oparł na biodrach. Czuł się trochę jak Cristiano Ronaldo przed wykonaniem rzutu wolnego, kiedy wszystkie kamery skierowane są na jego perfekcyjną sylwetkę.

– Synku, odłóż tę zabawkę i usiądź z nami – powtórzył czarnobrody.

– Lepiej posłuchaj taty. Uwierz mi, że nie chcesz wyprowadzić go z równowagi – dodał młodzieniec nie odrywając wzroku od ekranu telefonu.

– Idźcie wszyscy do diabła! – wrzasnął Toufik, po czym szybkim ruchem wyciągnął zapasowy magazynek z tylnej kieszeni dżinsów i załadował kałasznikowa. – Allah Akbar, skurwysyny! – seria pocisków przeszyła powietrze o zapachu starego druku. Na chwilę pomieszczenie spowiły obłoki kurzu i pyłu, który podniósł się z książek ułożonych w biblioteczce na jego drugim końcu.

– Ha, trafił Koran w samo „o” – zaśmiał się białobrody podnosząc książkę oprawioną w ciemnoczerwoną skórzaną okładkę. – Co ty na to, Alek? – wyszczerzył zęby w kierunku czarnobrodego.

– Jakim cudem jeszcze żyjecie? – Toufik wybałuszył oczy, tak że teraz przypominał konia ciągnącego przeładowaną pasażerami bryczkę. – Dzamal, daj mi kałasza! – zaczął szarpać drzwi, ale te nie chciały ustąpić. Nie usłyszał też ani Dzamala, ani żadnego innego dźwięku.

– Jeżeli już uspokoisz, usiądź przy stole – odrzekł spokojnym tonem czarnobrody. Odsunął się nieco od stołu, założył nogę na nogę i z dyskretnym uśmiechem obserwował jak Toufik mocuje się z drzwiami. Bezskutecznie.

– Wypuśćcie mnie! – wrzasnął jeszcze kilka razy, ale zdał sobie sprawę, że nieznajomi nie mają zamiaru spełnić jego prośby, a drzwi są zbyt solidne, aby spróbować je wyważyć. – Okej, usiądę przy stole, ale później mnie wypuścicie. A wtedy może was oszczędzę – dodał tonem kasjera dorzucającego gratisową maskotkę do zakupów.

– Heh, nie trzeba – odpowiedział mężczyzna w białej czapeczce, a jego usta rozciągnęły się nieznacznie w drwiącym uśmiechu. – Siadaj chłopcze i uważaj, żebyś nie spadł z krzesła.

Toufik usiadł, ale jego myśli dalej krążyły po pokoju obijając się o ściany i zamknięte drzwi. Miał wrażenie, że już kiedyś widział twarze czterech nieznajomych, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Oświecenie nadeszło, kiedy spojrzał kątem oka na wystawione na stojaku archiwalne numery czasopisma „Charlie Hebdo”.

– Przepraszam, ale… – wydukał z trudem chcąc podnieść się z krzesła i jeszcze raz spróbować otworzyć drzwi, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. – Można prosić o otwarcie okna? – dokończył zrezygnowany.

Staruszek z białą brodą strzelił palcami, a podmuch wiatru z hukiem otworzył okno, którego, Toufik byłby gotów przysiąc, jeszcze przed chwilą nie było. Na czoło wstąpiły mu krople potu, a dłonie zaczęły drżeć, tak że musiał wsunąć je do kieszeni. Musiał trzymać fason, jak na terrorystę przystało.

– Co to wszystko ma znaczyć, Toufik? – czarnobrody pochylił się nad stołem rzucając na niego cień. Wciśnięty w fotel sprawiał wrażenie dużo niższego i znacznie bardziej cherlawego. Toufik zauważył, że w prawej dłoni ściska tasbih, muzułmański modlitewnik. Miał nieregularne paciorki przypominające odłamki meteorytów, które widział kiedyś w paryskim Muzeum Historii Naturalnej.

– Oni bluźnili – Toufik wycelował palcem w drzwi. – To psy, nie ludzie – dodał mimowolnie zaciskając zęby.

– Wziąłeś to na serio? – młodzieniec ze starannie ułożoną grzywką rozłożył na stole gazetę. Na pierwszej stronie znajdował się rysunek przedstawiający czerwonego ze złości Mahometa mówiącego: „Ciężko, kiedy kochają ciebie sami idioci”. – A ja uśmiałem się jak nigdy. W ogóle Charb to miał ołówek… Że też musiałeś go zabić – zamyślił się wertując magazyn. – Wujku, możesz załatwić mu zmartwychwstanie?

– Sorry, ale będzie musiał trochę poczekać – białobrody pokiwał przecząco. – Ale jak tak dalej pójdzie, to koniec świata jest bliższy niż nam się wydaje. Eh, kiepski był ten pomysł z ulepieniem ludzi.

– Cholera, szkoda tej redakcji – odezwał się mężczyzna w białej czapeczce. – Nie zliczę, ile razy nas rozśmieszali. Robili to, jak nikt inny na tym śmiertelnie poważnym świecie. Pamiętacie ten rysunek, na którym wznoszę zrolowanego kondoma ze słowami: „Oto ciało moje”? – roześmiał się, a pozostali zawtórowali mu. – Albo jak ściskam się z Gwardzistą Szwajcarskim i wyznaję mu miłość?

– Albo to, gdzie bojówkarz ISIS przez przypadek chce ściąć Mahometa, a ten grozi mu, że jak wróci to pożałuje? – wtrącił się czarnobrody. – To było dobre!

Zdezorientowany Toufik drapał się za uchem nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. Przed chwilą wraz z Saidem podziurawili jak sito dziesięciu, no, może dwunastu ludzi, których posądzali o bluźnierstwa przeciwko Bogu. Dopiero teraz dotarło do niego, że dziennikarze mogli żartować, a on nawet nie dał im szansy, żeby się wytłumaczyli. Jak wyjaśni to Allahowi, kiedy pewnego dnia, wysadziwszy się w jakimś samochodzie-pułapce albo metrze – o, śmierć w nowojorskim metrze była jego marzeniem – stanie przed bramą do nieba? Czyżby wraz z wystrzelonym magazynkiem uleciała jego szansa na życie wieczne?

– Co za czasy – odezwał się białobrody, kiedy ucichły salwy śmiechu. – Nie sądziłem, że rysowanie stanie się kiedyś tak ryzykownym zajęciem.

– Ludzie są jednak głupi – skwitował czarnobrody. – Dać im odrobinę wolnej woli i przez kilka tysięcy lat zdążą zgotować sobie niewolnictwo, krucjaty, dwie wojny światowe, ludobójstwa, a na deser zrzucą bombę atomową.

– O to, to, to – przytaknął białobrody. – My im sprezentowaliśmy przepiękne Hawaje, to oni postawili tam Pearl Harbor. A te sknerusy z Bliskiego Wschodu? Każdy z nich otrzymał morze ropy naftowej, a ciągle im mało. Już nie wspominając o Amerykanach, którzy kładą łapę, na wszystkim, co czarne

– A jak pozwoliliście im wzbić się w niebo, to zaraz wysmyczyli ten jedenasty września – dodał młodzieniec w koszulce z wielbłądem. – Mówiłem, że to głupi pomysł. Już nie odrywając się od ziemi dosyć szkód narobili.

– Słuchaj, Toufik, może w końcu coś do ciebie dotrze – mężczyzna w białej czapeczce kopnął go pod stołem.

Toufik nie miał pojęcia, o czym mówią, nigdy nie był dobry z historii, ale zaczynał żałować, że zabił tyle osób. Może to, co oni robili było zabawne, a on po prostu ich nie zrozumiał?

– Okej, przepraszam – podniósł ręce w geście kapitulacji. – Mogę jakoś odkręcić ten cały bałagan? Tak jakby nigdy nic? – przeskakiwał wzrokiem od jednego do drugiego, a każdy wpatrywał się w niego z politowaniem.

– Eh, wy nigdy nie zmądrzejecie – westchnął czarnobrody. – Jak trwoga to do Boga, ale i tutaj macie problem, do którego. A jak ktoś się zgłosi nie do tego, co trzeba, to najlepiej go wysadzić, no nie? Ilu dzisiaj wystrzelaliście razem z Dzamalem?

Toufik zamknął oczy i najchętniej wyciągnąłby zawleczkę ze wstydu. Czuł się jak przedszkolak odesłany do kąta. Kiedyś przyniósł do szkoły bekon w plastrach i za karę musiał stać w kącie całe popołudnie. Próbował przypomnieć sobie, ilu ludzi zastrzelił, ale nie mógł sie doliczyć. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Otworzył oczy i z wymownych spojrzeń trzech mężczyzn wywnioskował, że powinien otworzyć.

– Dzamal? – zapytał podchodząc do drzwi, ale nie dosłyszał odpowiedzi. O dziwo tym razem ustąpiły one bez problemu, ale kiedy tylko je uchylił, ktoś z drugiej strony pchnął tak mocno, że Toufik upadł na podłogę. Zobaczył jak do pomieszczenia wpadają komandosi, a jeden z nich przycisnął go do ziemi obcasem ciężkiego buta. Toufik rozglądał sie w poszukiwaniu mężczyzn, którzy jeszcze przed chwilą siedzieli przy stole, ale nie dostrzegł żadnego z nich. Nie było też stołu, skórzanych foteli, ani okna.

Pozostał tylko trup ochroniarza, żakardowa marynarka i zapach prochu zmieszanego ze starym drukiem.

je susis charlie