Po pięciu dniach pobytu postanowiliśmy w końcu opuścić Pekin i udać się na południe, na tereny mniej zatłoczone. Niestety, jak się okazało nie jest to zadanie proste. Zdobycie biletu kolejowego na jakiś przyzwoity termin graniczy tu bowiem z cudem. Zniechęceni tym faktem Łukasz i Asia udali się na herbatę, ja zaś wyruszyłem w podróż na północ miasta, by zwiedzić wioskę olimpijską. Noc natomiast spędziliśmy na pekińskich Ratajach (jedna z poznańskich dzielnic sypialnych na wygwizdowie).
W poszukiwaniu biletów. W Chinach najtaniej podróżuje się koleją, dlatego właśnie ten środek transportu wybraliśmy, by dostać się do Xi’an, stolicy prowincji Shaanxi i miejsca „stacjonowania” Terakotowej Armii. Choć w przewodnikach wyczytaliśmy wcześniej, że z dostępnością biletów kolejowych w Chinach nie jest zbyt dobrze, to sądziliśmy, że autorzy jak zwykle przesadzają. Niestety wizyta w dwóch biurach pośrednictwa brutalnie uświadomiła nas, jak wygląda rzeczywistość. Wyrok brzmiał – wtorek. Najbliższy dostępny pociąg za pięć dni! Nie wierząc w informacje od pośredników udaliśmy się do oficjalnego punktu sprzedaży biletów przy dworcu zachodnim (jak się później okazało co najmniej trzy takie punkty znajdowały się w naszym hutongu). Zdesperowany Łukasz całą drogę niósł tabliczkę oferującą naukę angielskiego w zamian za podwózkę (z marnym efektem). Ostatecznie zmuszeni byliśmy kupić bilety na wtorek. Sama procedura zakupu również do najłatwiejszych nie należała. Pomimo że wyposażeni byliśmy w karteczkę opisującą w języku chińskim nasze zamówienie, wytłumaczenie pani w okienku, o co nam chodzi wymagało niezłej pantomimy.
Wioska olimpijska. Aby dzień nie był zupełnie zmarnowany pod względem zwiedzania, postanowiłem podjechać metrem do mieszczącej się na północy miasta wioski olimpijskiej. Droga była to dość męcząca, bogata w przesiadki (łącznie 5) i walkę z Chińczykami o miejsce w wagonie. Ostatecznie, po ponad godzinie spędzonej pod ziemią, dotarłem na miejsce. Przyznać muszę, że rozmach, z jakim wybudowano olimpijskie areny przytłoczył mnie. Dwa najsłynniejsze obiekty – „bąbelkowy” basen i stadion „ptasie gniazdo” naprawdę robią wrażenie. Wokół nich zaaranżowano natomiast wspaniałe tereny rekreacyjne i parki. Co ciekawe, tego dnia w wiosce było tak wiele osób, że odnosiło się wrażenie jakby igrzyska jeszcze tu trwały. Wizyta ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że jeżeli chodzi o gigantyczne projekty budowlane, Chińczycy nie mają sobie równych na świecie. Byle tylko trafił im się dobry projekt, bo „tradycyjna”, socjalistyczna architektura tego kraju jest niestety monotonna i pozbawiona finezji. Przekonaliśmy się o tym jeszcze tego wieczoru, odwiedzając pekiński odpowiednik poznańskich Rataj.
Pekińskie Rataje. Osiedlowa dzielnica, w której mieszkała nasza hościnka (znowu korzystaliśmy z couchsurfingu), znajdowała się w północno-wschodniej części miasta, a dojazd metrem był na szczęście dość łatwy. Schody zaczęły się natomiast, gdy trzeba było dostać się, do właściwego bloku. Wszystkie wyglądały bowiem identycznie, a i ich nazwy zapisane „krzaczkami” niewiele nam mówiły. Ostatecznie po około 30 minutach i pięciu zapytaniach skierowanych do tubylców trafiliśmy we właściwe miejsce. Blok powitał nas windą, której podłoga zasłana była obfitą kałużą wymiocin – wypisz, wymaluj Rataje. Dalej na szczęście było już tylko lepiej. Mieszkanie hościnki okazało się ogromne, internet szybki, a ona sama bardzo miła i mało absorbująca, przez co mieliśmy dużo czasu dla siebie i nnaszego bloga. Jedynym uniedogodnieniem był jej pies, niezwykle przyjaźnie usposobiony, aczkolwiek w swoim nastawieniu nieco napastliwy, o czym najlepiej przekonała się Asia, zmuszona z nim „tańczyć”.
Herbata. W Chinach jest bardzo popularna, a tradycja jej picia sięga czterech tysięcy lat. Według jednej z legend cesarz, który miał w zwyczaju podawać swoim gościom wódkę, pozwolił jednemu mnichowi-abstynentowi na wypicie herbaty i w ten sposób herbata urosła do rangi napoju intelektualistów. Sami przechadzając się hutongami Pekinu widujemy herbaciarnie na każdym kroku, a w jednej z nich postanowiliśmy zakotwiczyć na dłużej (i nie chodzi wcale o Melo). Za 50 juanów spróbowaliśmy herbaty jaśminowej oraz oolong i z radością stwierdziliśmy, że obowiązuje tutaj wielka dolewka – po pierwszy dzbanku podano nam drugi, później trzeci i czwarty, a kiedy nie mogliśmy wlać w siebie już ani kropli, kupiliśmy na pamiątkę niewielki woreczek z zieloną herbatą.