Archiwa tagu: Arizona

Wielki Kanion, wielkie wrażenie

Wielki Kanion wyzwala w osobach, które widzą go po raz pierwszy najbardziej prymitywne instynkty – jestem pewien, że nawet Mickiewicz zrezygnowałby z trzynastozgłoskowej inwokacji na rzecz krótkiego, treściwego „O kurwa!”. Stojąc nad krawędzią widzisz pod sobą głęboki na dwa kilometry i rozciągający się aż po horyzont kanion, z którego wyrastają góry, łuki skalne, gdzieniegdzie trochę zieleni, a gdzieś daleko w dole rzeka Kolorado intensywnie żłobi nowe kształty połyskując w pełnym słońcu. Z tej odległości wszystko to, co znajduje się wewnątrz kanionu wydaje się malutkie. Dopiero wytężając wzrok można dostrzec niewyraźne łańcuszki turystów – wówczas też zdajesz sobie sprawę z ogromu tego, na co patrzysz.

To miejsce aż prosi się o miliony turystów, stragany z breloczkami, budki z lodami i wycieczki autobusowe do najbardziej spektakularnych punktów widokowych. Amerykanie jednak po raz kolejny (po Smoky Mountains NP) pokazali, że w kwestii ochrony przyrody i eksponowania dziedzictwa przyrodniczego nie mają sobie równych. Krawędź Wielkiego Kanionu (akurat ja byłem na jej południowym krańcu – South Rim) co prawda jest zagospodarowana przez lodżie (hotele), campingi i sklepiki z pamiątkami, ale wszystko zostało zrobione z wyczuciem i wciąż przeważa tutaj przyroda, a nie turystyczny kicz. A dodajmy, że schodząc na dół tego cudu natury jest już tylko lepiej – szlaki są starannie przygotowane i komponują się z krajobrazem (w przeciwieństwie do autostrad jakie można spotkać w naszych rodzimych górach), turystów na nich niewiele (ze względu na gorący, suchy klimat i duże odległości), a na samym dnie kanionu jedyną możliwą formą noclegu jest własny namiot. Wszystko to sprzyja zachowaniu naturalnego środowiska, a po drodze można natknąć się na dzikie zwierzęta – sam spotkałem kilka kozic, watipi (gatunek jelenia), a koleżanka omal nie nadepnęła na grzechotnika. Amatorów birdwatchingu zainteresuje z pewnością kondor kalifornijski, którego populacja jest odbudowywana w ramach lokalnego programu reintrodukcji.

Wyczucie Amerykanów przejawia się również w transporcie – na terenie całego parku narodowego kursują darmowe autobusy ułatwiając dotarcie do najciekawszych miejsc. W każdym pojeździe znajdują się ekrany z informacjami o lokalnej florze i faunie, a trasy autobusów wiodą nad samą krawędzią kanionu, tak że widoki można podziwiać nawet w trakcie jazdy. Nieco gorzej wygląda transport z Flagstaff (największego miasta w okolicy) do samego parku narodowego – za kurs Arizona Shuttle Service trzeba zapłacić 31 dol. (przy rezerwacji internetowej) lub 35 dol. (przy rezerwacji telefonicznej). W cenę tę jest wliczona opłata wjazdowa do parku narodowego w wysokości 6 dol. Busiki odchodzą z Flagstaff kilka razy dziennie i są jedyną opcją dla niezmotoryzowanych. Podróżując w piątkę-szóstkę (warto pytać turystów na stacji autobusowej i zorganizować się w większą grupę) bardziej opłaca się wziąć taksówkę (ok. 150 dol. za kurs).

Wielki Kanion najlepiej eksplorować z namiotem. Po pierwsze dlatego, że pola namiotowe są bardzo tanie (ok. 15 dol./noc za miejsce campingowe, na którym ze spokojem można legalnie rozbić dwa, a nawet trzy namioty), a po drugie dlatego, że z własnymi czterema kątami można zejść na dół kanionu i spędzić noc nad rzeką Kolorado. To ostatnie wymaga jednak specjalnego zezwolenia od straży parku narodowego, którego nie uzyskamy z dnia na dzień. Według wskazówek z oficjalnej strony internetowej dyrekcji parku narodowego w szczycie sezonu należy dokonywać rezerwacji z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, jednak z podobnymi zaleceniami spotkaliśmy się w Smoky Mountains NP (najchętniej odwiedzanym parkiem narodowym w USA) i mimo że się do nich nie zastosowaliśmy, udało nam się spędzić dwie noce na szlaku. Zainteresowanych zorganizowaniem sobie pobytu w Wielkim Kanionie zachęcam do przejrzenia informatora parkowego z września 2011 r. (pozwoliłem sobie zeskanować):

Bright Angel Trail

Wielki Kanion jest jednym z tych miejsc, w których bez względu na to ile byś czasu nie spędził, zawsze będziesz miał za mało. Z pewnością warto poświęcić trochę czasu i wysiłku na zejście oraz nocleg na dole. Z racji na długość szlaku i wyczerpujące warunki (przez większość czasu jesteśmy wystawieni na słońce, które podgrzewa atmosferę do 30-35 st. C) straż parkowa zaleca rozłożyć 20-kilkukilometrowy hiking na dwa dni. Nie wiem na ile to legendy, a na ile prawda, ale na większości tablic informacyjnych można przeczytać ku przestrodze historie o zuchwalcach, którzy chcąc pokonać tę trasę w jeden dzień, kończyli w szpitalu z udarem i przegrzaniem organizmu. Sam przebyłem ok. 3/4 tego szlaku (do Plateau Point, łącznie 19 km w obie strony) i mogę powiedzieć, że osoba zaprawiona w chodzeniu po górach ze spokojem powinna pokonać całą długość wyruszając wcześnie nad ranem i wykorzystując cień, jaki spowija kanion przed wschodem słońca (zaznaczam jednak, że schodziłem na dół w połowie września – w lipcu/sierpniu, kiedy temperatury są najwyższe, całodniowy hiking jest złym pomysłem). Po drodze na dół w rozsądnych odległościach rozmieszczone są stacje z pitną wodą, niewielkie szopy do schronienia się przed słońcem, a mniej więcej w połowie drogi znajduje się niewielka oaza z kilkoma drzewkami (czyli cieniem) i płynącą rzeczką. Straż parkowa poleca wziąć ze sobą zapas słonych przekąsek, aby uzupełniać sól, którą wydalamy razem z potem.

Alternatywą dla dwudniowego hikingu jest krótsza, jednodniowa trasa Bright Angel Trail na Plateau Point (ok. 19 km w obie strony), z którego można podziwiać rzekę Kolorado. Podobnie, jak w przypadku zejścia na sam dół, warto, a nawet trzeba wyruszyć na szlak jak najwcześniej, żeby skrócić czas wędrówki w upalnym słońcu. Gdzie jak gdzie, ale w Wielkim Kanionie raczej nie mamy co liczyć na chmury czy letni deszczyk. Schodząc na Plateau Point pokonujemy wysokość 1000 m, a drugie tyle czeka nas z powrotem – tyle, że pod górę. Według przewodników czas zejścia to około 3 godzin, a powrotna wspinaczka powinna zająć maksymalnie 6 godzin, a więc łącznie około 9 godzin. Sami pokonaliśmy tę trasę w niecałe 6 godzin, ale w drodze powrotnej niemalże biegliśmy. Wersja de luxe to zejście na grzbietach osiołków, oczywiście dodatkowo płatne.

Dla wszystkich zastanawiających się czy warto tam jechać, powiem tylko tyle – jedźcie, zobaczcie, a będziecie tam chcieli powracać przez całe życie. Zresztą, spójrzcie sami.

Wielki Kanion w obiektywie

[fsg_gallery id=”1″]

Get your motor runnin’. Autostopem przez Kalifornię

Przed wyjazdem rozprawiałem trochę o teorii autostopu w USA. No właśnie – teoria to jedno, praktyka drugie. Tak jak zapowiadałem, podczas pobytu w Ameryce sprawdziłem jak funkcjonuje ten środek komunikacji po drugiej stronie globu – przejechałem 480 mil z Flagstaff w Arizonie do Los Angeles.

Lookin’ for adventure

Na wstępie muszę zaznaczyć, że w podróż autostopem wybrałem się z kolegą, dlatego już na początku potencjalny krąg kierowców był nieco ograniczony. Nie będąc pewni, czy machanie ręką z wyciągniętym kciukiem jest legalne w Arizonie, postanowiliśmy udać się na pobliski truckstop. Zawitaliśmy tam dość późno, bo o 23:00, jednak widok imponujących rozmiarów parkingu dla ciężarówek wlał w nasze serca nadzieję, że jeszcze dzisiaj uda nam się wyruszyć na zachód. Naszym celem początkowo było San Francisco, ale jak się później okazało nie była to najpopularniejsza destynacja wśród truckmanów i musieliśmy zmienić swoje plany.

Na największym truckstopie, jaki w życiu widziałem (mieścił się po dwóch stronach drogi na obrzeżach miasta) znajdowało się kilkadziesiąt, może nawet w okolicach stu, ciężarówek. Co kilka minut pojawiał się nowy pojazd, który albo tankował benzynę, albo udawał się na spoczynek. Zaczęliśmy więc podchodzić do ciężarówek i pytać kierowców o możliwość podwózki. Niestety najczęstszą odpowiedzią było „sorry, no-riding policy”, która oznaczała ni mniej, ni więcej, że firma przewozowa kategorycznie zakazuje podwożenia autostopowiczów.

Po przepytaniu w ciągu godziny kilkudziesięciu kierowców (do jednego przez przypadek podszedłem dwa razy) nasz początkowy entuzjazm nieco opadł, ale ciągle mieliśmy nadzieję, że ktoś się zlituje nad turystami z Europy. Około północy zaczepiliśmy Meksykanina, który wygramolił się ze swojej ciężarówki, żeby zakupić na stacji benzynowej kawę. Porozmawialiśmy chwilę, dowiedzieliśmy się od niego, że „hitchhiking doesn’t work anymore” w USA, ale jeżeli do rana nie uda nam się opuścić Flagstaff, Meksykanin spróbuje nas umówić ze swoim znajomym truckmanem przez CB radio. Sam niestety nie mógł nad podwieźć, ponieważ miał na lawecie kilka samochodów i był to transport „podwyższonego ryzyka” (być może przypominaliśmy Jacka T.).

Nieco podniesieni na duchu zaczepialiśmy kierowców jeszcze przez następną godzinę, ale w końcu zmęczenie wzięło górę i na samiutkim końcu truckstopu rozbiliśmy namiot. Po pięciu godzinach i zmaganiach ze złożeniem tegoż (nad ranem okazało się, że rozbiliśmy się na wyjątkowo grząskim gruncie, którego grząskość spotęgował padający w nocy deszcz) wróciliśmy na truckstop i kontynuowaliśmy nasze starania.

Po dwóch godzinach bezskutecznych prób jedynym pożytkiem ze sterczenia na parkingu dla ciężarówek było 5$, które jeden z kierowców wręczył nam na bilet autobusowy do centrum miasta, żebyśmy dali sobie spokój z koczowaniem na truckstopie. Przez cały ten czas zerkaliśmy w stronę lawety Meksykanina licząc na jego CB radio. W końcu kolega zauważył ruch firanki w kokpicie i podbiegł do naszego nowego znajomego przywitać się. Po chwili pomachał mi żebym podszedł. „Powiedział, że nas podwiezie! – Serio?! Fuck yeah!”. Wrzuciliśmy plecaki do bagażnika Chevroleta zamykającego sznurek samochodów na lawecie, ulokowaliśmy się wygodnie w kokpicie na łóżku i po chwili sunęliśmy autostradą I-40 na zachód.

Head out on the highway

Meksykanin miał na imię Payam i w rzeczywistości był Irańczykiem. Transport, który miał na lawecie wiózł do Los Angeles, dlatego zamiast wprost do San Francisco postanowiliśmy zawitać wcześniej do Miasta Aniołów. Czekał nas cały dzień drogi przez pół Arizony i całą Kalifornię.

Kokpit kierowcy miał obwieszony chrześcijańskimi krzyżami, a zamiast fotela pasażera urządził sobie centrum multimedialne z piętnastocalowym laptopem na czele. Całą drogę spędziliśmy więc na kuszetce ulokowanej w głębi kabiny. Pierwsze pytanie, jaki nam zadał dotyczyło religii, co automatycznie skierowało resztę naszej kilkugodzinnej rozmowy na tory mistyczno-duchowe. Okazało się, że jest bahaitą – wyznawcą perskiej religii, której główne założenie opiera się na istnieniu jednego Boga. Według bahaitów chrześcijański, islamski czy hinduski bóg to jedna i ta sama istota. Co kilkaset lat na ziemię zstępowali kolejni głosiciele słowa bożego (Jezus, Budda, Kryszna, Mahomet), którzy co prawda krzewili tą samą wiarę, ale w różnych kręgach kulturowych i stąd dzisiaj możemy zaobserwować różnice między katolikami, muzułmanami, hindusami i resztą bogobojnych ludków zamieszkujących naszą planetę. Ostatni z boskich posłanników – urodzony w XIX-wiecznej Persji Báb – pokazał garstce swoich wyznawców, że oto nadchodzi czas religijnego zespolenia. Perski mesjasz zdradził kulisy boskiego planu i wytłumaczył, że wszyscy poprzedni głosiciele słowa bożego byli tylko jego poprzednikami przygotowującymi ludzkość na poznanie prawdy, że we wszechświecie jest tylko jeden Pan i jest on bogiem wszystkich ludzi. Według szacunków Payama dzisiaj na świecie egzystuje około siedmiu milionów bahaitów, a największa ich świątynia znajduje się w Chicago.

Wywody Payama o bahaizmie i jego bezskuteczne próby nawrócenia nieco nas znużyły, a kiedy nasz nowy znajomy odtworzył na YouTubie playlistę złożoną z perskich modlitw, najpierw mój kolega, a później i ja smacznie zasnęliśmy na łóżku w głębi kabiny. Przez sen dobiegł mnie jeszcze głos pytający, czy chcę posłuchać pacierza w angielskiej wersji językowej, ale nie pamiętam co i czy w ogóle odpowiedziałem.

Obudziłem się, kiedy Payam zaczął nas szturchać. – Obudźcie się, zbliżamy się do granicy – usłyszałem w jego głosie nutkę zaniepokojenia. – Kontrola drogowa nie może was zobaczyć, schowajcie się i zasłońcie firankę – zaczął szukać po omacku firan, które oddzielały kokpit od sypialni. Faktycznie – po chwili, wyglądając ukradkiem przez szparę między firanami, zauważyliśmy znak drogowy informujący o możliwości kontroli przejeżdżających pojazdów. Gdyby policja znalazła nas w trucku Payama, wszyscy mielibyśmy problemy i zmuszeni bylibyśmy zapłacić niemały mandat. Na szczęście udało nam się uniknąć kłopotów – widocznie rozbrajający uśmiech Payama wystarczył, aby przekonać policjantów, że kto jak kto, ale on nie mógłby złamać prawa.

Po przejechaniu prawie 500 mil, Payam wysadził nas koło stacji autobusowej Greyhounda. Mówiliśmy mu, że wysiądziemy gdzieś na obrzeżach miasta, żeby nie musiał wjeżdżać do centrum, ale uparł się, że odstawi nas pod samą kasę, gdzie będziemy mogli kupić bilet na ostatni etap podróży do San Francisco. Na odchodnym wręczył nam jeszcze dwadzieścia dolarów, a w kasie autobusowej utargował 10% zniżki dla kierowców ciężarówek. Kiedy machaliśmy mu na pożegnanie, a on próbował wyjechać z parkingu, zahaczył lawetą o słupek oddzielający chodnik od jezdni, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Zapewne kontemplował kolejne kazanie Bába.

And whatever comes our way

Jak widać, autostop w USA funkcjonuje zgoła inaczej niż w Europie. Sam próbowałem łapać okazję tylko na truckstopie (za radą niejakiego Hikecrazy’ego, użytkownika CouchSurfingu, który w ten sposób zjechał cały kraj), jednak z tego co zdążyłem się zorientować, możliwe jest również zaczepienia kierowców w osobówkach. Niestety ten drugi sposób zwiększa prawdopodobieństwo bliskiego spotkania z copsami, co zazwyczaj wiąże się z mandatem w wysokości 100$. Z kolei Payam doradził mi, aby koczując na truckstopach w pierwszej kolejności pytać o podwózkę kierowców ciężarówek z naczepami bez logo firm. Zazwyczaj są to prywatni przewoźnicy, którzy prędzej nagną zasadę „no-riding policy” niż ich koledzy pracujący dla Coca-Coli czy Walmartu.