Nasmarowany i wyregulowany rower prężył się dumnie w kącie pokoju. Wypolerowane tarcze hamulcowe odbijały pierwsze poranne promienie słońca wpadające przez odsłonięte okno. Oczyszczona z najmniejszych drobinek smaru kaseta skrzyła się blaskiem rannych zorzy, a tłusty łańcuch nie mógł już się doczekać aż zanurzy ona w nim swoje zębiska. Na meblościance obok roweru wisiał pachnący wiosenną łąką, świeżo uprany strój. Granatowe spodenki z pomarańczowymi akcentami wspominały kolarskie mistrzostwa świata w Salzburgu w 2006 roku. Ich gruby wkład chroni pośladki i inne cenne części ciała kolarza. Dziś już takich spodenek nie robią. Komplet uzupełniały cienka koszulka i niebieski, obcisły pulower, pełniący bardziej funkcje estetyczne niż termiczne. No i był jeszcze on. Ksiądz Piotr byłby z siebie dumny, gdyby wiedział, jak mocno wpłynął na młodego kolarza. Tak mocno, że ten już na pierwszym postoju podczas rowerowej pielgrzymki do Częstochowy karnie pomaszerował do sklepu rowerowego i wyszedł z niego ze szkaradnie wielkim i karykaturalnie spłaszczonym kawałkiem styropianu, powleczonym cienką warstwą niebieskiego plastiku. Otwory mające zapewnić głowie odpowiednią wentylację rzeźbiły jedynie w gęstej czuprynie Kuby fantazyjne wzory. Pasek mający utrzymywać kask na głowie boleśnie obcierał spoconą, nieogoloną szyję. Kimkolwiek był wynalazca rowerowego kasku, uprzykrzył on życie kolarzom, znacząco je jednak przy tym wydłużając.
Łagodny sygnał telefonicznego budzika zerwał zasłonę nocy z okien w domu na poznańskim Grunwaldzie. Nie wywołało to jednak wśród jego mieszkańców żadnego poruszenia. Nie był to zwyczajny środowy poranek, kiedy przyjemna skądinąd melodyjka wieści początek kolejnego dnia nauki. Kuba lubił środy. Miał wtedy zajęcia ze studentami. Pierwszaki – wprawdzie trochę nieokrzesane i nie wykazujące wielkiej aktywności podczas jego zajęć, miały jednak w sobie tą intelektualną niewinność. Kuba lubił opowiadać im o reżimach kursowych, przepływach międzygałęziowych i wieloczynnikowych modelach wzrostu gospodarczego. Uwielbiał używać niezrozumiałych, zawiłych sformułowań, by następnie objaśniać je studentom, obserwując jak na ich twarzach maluje się porozumiewawczy uśmiech wieszczący intelektualne olśnienie, zachodzące gdzieś w najgłębszych zakamarkach ich świadomości. Niestety ten ostatni efekt, stanowiący najwyższą formę wyróżnienia w niewdzięcznej pracy wykładowcy, dane mu było obserwować niezwykle rzadko.
Ta środa była jednak inna. Choć budzik rozpoczął swój koncert punktualnie o godzinie szóstej, zupełnie tego dnia nie spełnił swojej roli. Kuba nie spał już bowiem od dobrych dwóch godzin. Dlaczego? Czy to ekscytacja? Lęk przed nieznanym? A może poczucie winy? W końcu zamierza odciąć się od świata na długie trzy tygodnie. Tygodnie, podczas których powinien powstawać jego doktorat? Najbliżej prawdy byli w tym wypadku chyba Niemcy nazywając przypadłość taką reisefieber. Jak widać choroba ta atakuje już w dość młodym wieku, a z biegiem lat jej objawy tylko się nasilają. W momencie, w którym Kuba wyłączał budzik, do pokoju wpadła jego mama. Okazało się, że nie spała całą noc. Strach pomyśleć, co by było gdyby to ona, a nie Kuba, tego dnia ruszała w podróż. Jedynie Wujek Kuby spał wciąż w najlepsze w pokoju gościnnym nic sobie nie robiąc z harmidru, jaki wywołała mama, przygotowując dla synka obfite śniadanie. W sumie to trudno się jej dziwić. Wykwintność serwowanych wiktuałów nieomylnie wskazuje, że nie wróżyła misji swej pociechy dużego sukcesu, czego wyraz postanowiła dać uroczyście inaugurując ją „ostatnim posiłkiem”.
– Ale jako to nie będziesz nic jadł? – z wyrzutem parsknęła Mama Kuby smarując piątą kromkę chleba pasta jajeczną.
– Mamo, jest za wcześnie. Prosiłem tylko o kanapki. Zjem na pierwszym postoju. – tak Kuba, zdawało by się całkiem racjonalnie, uzasadnił swój brak apetytu.
– Ale przecież jedziesz tak daleko. Nie można tak na pusty żołądek! – Mama nie przerywała smarowania. Kuba wiedział, że w tym starciu stoi na z góry przegranej pozycji. Złapał więc wyglądającą na najmniejszą ze wszystkich kanapkę z pastą jajeczną, serem, pomidorem, szynką, ogórkiem, sałatą lodową, papryką i ketchupem, i wciągnął ją na raz. By się nie zadławić, utopił szybko kanapkowego potwora w solidnym hauście herbaty. Wtem z pokoju wyłonił się zaspany Wujek.
– Daj dziecku spokój. Na pusty żołądek lepiej się jedzie z rana. – zasadniczo Wujek Witek znał się na rzeczy. Od kilkudziesięciu bowiem lat, rokrocznie pokonywał w jeden dzień terasę z Poznania nad morze na swym szosowym bolidzie, pamiętającym jeszcze czasy Szurkowskiego tryumfującego w Wyścigu Pokoju. Wobec opinii takiego autorytetu mama musiała ustąpić. Pozwoliło to Kubie w spokoju umyć zęby, zaś Wujkowi zaopiekować się porzuconym przez niego śniadaniem.
– Mamo, naprawdę trzy bułki w zupełności wystarczą!
– To po co ja siedem szykowałam? Co ja mam z nimi niby teraz zrobić?
– Nie wiem, ale jadę dziś tylko 100 km. Mam się zatrzymywać na jedzenie co pół godziny?
– Tak. Siedem to zdecydowanie za dużo. Po co ma chłopak tyle dźwigać? – rodzący się konflikt znów w zarodku stłamsił Wujek, rozwiązując jednocześnie problem zbędnych bułek. – Spokojnie tamte się nie zmarnują. Idę dziś na nockę to sobie je wezmę.
– To weź chociaż banana. – Mama Kuby nie dawała za wygraną.
– Mamo mam torbę pełną Snickersów! Gdzie mam wsadzić te banany?
– Wiem. Ale jedziesz tak daleko… – Kuba widząc jak Mama delikatnie zaczyna się rozklejać objął ją i wyszeptał słowa najświętszej przysięgi.
– Obiecuję Ci, przyrzekam, że codziennie będę… jadł coś ciepłego. – Słowa te ewidentnie uspokoiły Mamę. Wyszła wreszcie z kuchni i narzuciła na siebie szlafrok, by godnie pożegnać swojego syna podróżnika. Nie wiedziała, że ten zmyślnie ukrył zawczasu w swych sakwach solidną porcję nudli.
Przed domem wzruszenie sięgnęło zenitu. I tak trójka dorosłych ludzi zaczęła o siódmej rano w środku tygodnia mizdrzyć się przed obiektywami swoich telefonów. Gdzie te czasy, kiedy jedyny w rodzinie kolorowy aparat trzeba było rezerwować z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, a po wywołaniu okazywało się, że na połowie zdjęć i tak głównym kompozycyjnym kontrapunktem jest palec fotografa? Dziś jest za to Facebook, Instagram, Tumblr i Snapchat, a one nie znoszą pustki. Podobnie jak Kuba nie znosił opóźnień. Spojrzawszy zatem na swój rowerowy licznik, który wybił godzinę 7:04, wiedział, że najwyższy czas ruszać w drogę. Wpiął zatem buty w pedały i przenosząc ciężar ciała na prawa nogę wprawił rower w ruch. Napinający się łańcuch zaskrzypiał jeszcze na pożegnanie, niczym gwizdek odjeżdżającego parowozu. Spękany asfalt ulicy Świetlanej przesuwał się leniwie pod kołami roweru. Poranna bryza załopotała delikatnie przymocowaną do bagażnika biało-czerwoną flagą. Kuba zostawił za sobą dom, a w nim zatroskaną Mamę. Przed sobą miał zaś 1500 kilometrów niemieckich, holenderskich i brytyjskich bezdroży. W sumie niewielu osobom mówił wcześniej o swoich wakacyjnych planach. Nie żeby był specjalnie przesądny, ale nie chciał zapeszyć. Dlatego teraz, kiedy siedział bezpiecznie w siodle i wiedział, że nic nie może go już zatrzymać, postanowił oznajmić światu, że rusza w podróż do jądra zachodniej cywilizacji. Że z każdym obrotem korby zanurza się głębiej i głębiej w pierwszy świat, pachnący świeżym asfaltem i dźwięczący odgłosem sunących po nim hybrydowych aut. Kuba wiedział już nawet jak oznajmi tę wiadomość światu. Podpis pod zdjęciem, które na najbliższym postoju wylądowało na jego profilu głosił „I think I’m quite ready for another adventure”.