Armenia po raz pierwszy

Miałem lecieć do Australii, a wylądowałem w Armenii. Jedyne co łączy te dwa kraje, to fakt, że ich nazwy zaczynają się na tę samą literę. Pod wszystkimi innymi względami dzieli je przepaść – geopolityczna, gospodarcza, społeczna i przyrodnicza. Podczas gdy Australijczycy spokojnie sobie egzystują na antypodach, Ormianie w przeciągu ostatnich stu lat doświadczyli ludobójstwa ze strony Turków, drugiej wojny światowej (walczyli w szeregach armii radzieckiej, z czego notabene są bardzo dumni), czasów komunizmu, a w latach 90. wojny z Azerbejdżanem o Górski Karabach. W efekcie granice między Armenią, a Turcją i Azerbejdżanem są zamknięte, a ta w Górskim Karabachu zaminowana i obstawiona snajperami.

Czerwony Mercedes

Pierwszy kontakt z Armenią nastąpił jeszcze w Gruzji. Łapiąc autostop do granicy zatrzymał się czerwony mercedes z kierownicą wysadzaną świecidełkami i podświetlanym sufitem. W środku siedziało dwóch, na oko trzydziestoletnich Ormian w czarnych skórzanych kurtkach i kilkudniowym zarostem. Jeden z nich mówił co nieco po rosyjsku i po krótkim tłumaczeniu, czym jest autostop, że nie mam pieniędzy na taksówkę i tak, tak, w Europie jest to popularne, ulokowałem się na tylnym siedzeniu. W trakcie jazdy Ormianin zajmujący fotel pasażera bawił się pilotem zmieniając podświetlenie samochodu. Klik. Czerwone światło. – Podoba się? – Da, podoba, podoba. Klik. Niebieskie światło. – Podoba się? – Da, harosze. Klik. Zielone światło. – A to? Podoba się? – Jasne, podoba się, podoba. Klik. Żółte światło.

– A jaką masz komórkę? – Ormianin zmierzył mnie wzrokiem.

Przez kolejny kwadrans, jaki dzielił nas od granicy Ormianin z pilotem w ręku próbował mnie przekonać, żebym zamienił się z nim komórkami, bo nie podoba mu się design jego wiekowego Samsunga. Mi też się nie podobał i próbowałem wykręcać się na wszelkie sposoby, aż w końcu czmychnąłem na granicy do pobliskiego motelu i przeczekałem aż życzliwy, acz natrętny Ormianin odjedzie swoim krasnym Mercedesem w ciemność.

Była dziewiąta wieczorem.

Słońce zaszło ponad dwie godziny temu, a do Erywania wciąż miałem dwieście kilometrów. W przydrożnym motelu załatwiłem sobie darmowy nocleg w schowku na szczotki, ale miałem obawy, czy rano będę miał jeszcze przy sobie portfel i plecak. Drzwi nie miały żadnego zamka, ba, nie miały nawet klamki. Mnie, dziecko generacji Schengen, przygraniczny ekosystem onieśmiela. Szczególnie w wydaniu rosyjskojęzycznym, surowym, zakrapianym alkoholem i odzianym w czarne, skórzane kurtki. Zapuszczona restauracja, w której rozmowy cichną, kiedy przekraczasz próg (Co on tutaj robi, przecież leje, jest zimno, listopad! I do tego sam!), drobni handlarze sprzedający lokalną walutę, używane telefony, antyradary (Co tylko chcesz! Popatrz, jakie fajne!), luksusowe samochody z przyciemnianymi szybami i wymyślnymi kołpakami. Historie z ormiańską mafią w roli głównej, których naczytałem się w internecie. Wszechobecna korupcja (Armenia jest w czołówce najbardziej skorumpowanych państw świata). Wszystko to sprawia, że chcesz czmychnąć stąd jak najdalej. Ale jak czmychnąć autostopem?

Po pół godzinie stania w deszczu w końcu zatrzymała się biała Łada i po standardowym tłumaczeniu, czym jest autostop, ruszyliśmy przed siebie. Kierowca, starszy Gruzin mieszkający w Armenii, nie był zbyt rozmowny i po mniej więcej godzinie, kiedy walczyłem z opadającymi powiekami i nadchodzącym snem, zatrzymał się pośrodku niczego i oznajmił, że on jedzie w lewo, a droga na Erywań wiedzie na prawo.

Kiedy odjechał zostałem w całkowitej ciemności, najbliższe źródło światła było dobre pół kilometra ode mnie.
Szukając pobocza przez przypadek wyszedłem w step, co zauważyłem dopiero kiedy przejeżdżający samochód oświetlił okolicę. Łapanie stopa w kompletnej ciemności o godzinie jedenastej mija się z celem. Niestety rozstawienie namiotu w listopadową noc na wysokości mniej więcej naszej Śnieżki również nie jest rozsądnym rozwiązaniem. Pomijając już temperaturę zbliżającą się w okolice zera, przeszywający wiatr wyraźnie miał tej nocy ochotę zdmuchnąć jakąś pałatkę ze stepu. Postanowiłem, że na pewno nie będzie to moja pałatka i udałem się w stronę najbliższego źródła światła.

Była to stacja benzynowa.

– Izwinicje, można gdzieś rozłożyć pałatkę? – zapytałem licząc, że pełniący nocną zmianę benzyniarz (a właściwie gazer, gdyż na stacji można było „zatankować” tylko gaz ziemny) zaproponuje dach nad głową.

SAM_0652

Po chwili grzałem się już w budce gazera Symona. Symon, jak większość Ormian, mówił po rosyjsku w związku z czym używając mojej łamanej ruszczyzny, ukraińszczyzny i rusyfikując polszczyznę niemnożko pogawariliśmy, pokuszeliśmy, a także posmatriliśmy amerykańską komedię z rosyjskim dubbingiem. Później Symon zaproponował, że rozłoży kanapę i mi przypadnie lewa strona, a jemu – prawa. Spryciarz wybrał połowę z większą ilością gąbki i mi przyszło spać w połowie na deskach, niemniej noc upłynęła w cieple i względnym spokoju, nie licząc dwóch czy trzech kierowców natrętnie pukających do naszej budki i stawiając Symona na równe nogi.

Kiedy obudziłem się rano potrząsany przez Symona, ten oznajmił mi, że załatwił podwózkę do Erywania. Taksówkarz, który tankował na stacji jechał z klientem do stolicy Armenii i zgodził się podwieźć mnie za darmo. Dzięki, Symon!